Żeglarstwo – sportem ku zdrowiu

Aristoteles non semper Aristoteles – z wyjątkiem lekarza?

dr Julianna uśmiechem przyczynia się do początków żeglarstwa w Bolesławcu

Przekazałem szturwał Dominikowi, gdy zaoczył pławę kardynalną i wrzeszczał o tym, a „Galimatias” z całą mocą kipiącej nad śrubą grzywą wody był już w lewo burtowym trawersie do znaku. W upale schłodzonym zmierzchem wszystko stawało się zagadką Martwej Wisły potem Motławy w rozfalowanym odbiciu milionów roziskrzonych wodnych lusterek zachodu słońca, które jak nie na kursie, to waliło z ostrego lewego bajdewindu. Był to w istocie, tu na Motławie kierunek do wiatru i zachodzącego słońca już nad horyzontem.

Tak długo przyszło nam krążyć na motorze przed mostem pontonowym w Sobieszewie, bo jakiś kacyk pięć otwarć zredukował do trzech w jasny dzień ale publikacje o tym zostawił na pięciu – w rezultacie Sobieszewo zostawiliśmy za rufą z 6-cio godzinnym opóźnieniem, prażąc się w dzikim upale nielegalnie na cumach u nabrzeża mariny stoczni jachtowej „Galeon” w zbawczym cieniu wywindowanego na stojaki, reklamowego produktu jachtu o czułej, hołdującej PO nazwie „PEOŚ”.

Gdy telefonowałem w poirytowaniu do mostu o powód tak nagłego postawieniu w dyskomforcie międzynarodowej społeczności żeglarskiej, nawiedzającej Gdańsk – jedynym usprawiedliwieniem okazał się zlot 14 tys. harcerzy na Wyspie Sobieszewskiej, których gdański prezydent postanowił rozbawić. Mijaliśmy na Pętli Zuławskiej wiele mostów, otwierających się na telefon – jak otwiera się most pontonowy nie mieliśmy bladego pojęcia – myśleliśmy, że to jakieś procedury,  a otworzył się jak drzwi obrotowe w supermarkecie w 3. minuty.

Przed nami jeszcze – już na światłach, przylgnięcie do nabrzeża, przed otwieraną w pełnej godzinie, kładką na Motławie. W głowie kalejdoskop skojarzeń, mamy od lustra wody prawie 4 m wysokości do czubka anteny satelitarnej. Nie możemy pchać się pod mosty, gdy nie policzymy się z ich prześwitami, naszą wysokością i aktualnym poziomem wody. Tak zrobił ongiś komendant DeZety, a właściwie całego kursu żeglarskiego na Mazurach – kawał despoty. – Rozkazał przebalastować DeZetę i wejść pod łukowy most.

W tym przechyle ta duża, ciężka łódź z regulaminową dziesiątką załogi gnana bystrzyną zwężenia pod przęsłem uwięzła nagle gdzieś w okolicy środka mostu, mając za oś obrotu top grotmasztu. – Pojawiło się ciekawe zjawisko fizyczne znane pod nazwą precesji osi swobodnej – tak zachowuje się uruchomiony przez dzieciaka bąk – w naszym przypadku tylko punkt podparcia był odwrotny. Efekty były spektakularne i godne nazwy jachtu, którym teraz płyniemy: „Galimatias” kompletny galimatias.

Komendant trzymał się bezanmasztu wywyższony ławą wioślarską, jak na mostku kapitańskim w aureoli rudej brody i czupryny wrzeszczał coś, czego nikt nie słuchał, gdyż załoganci przelatywali jak wory z burty na burtę i każdy myślał tylko o sobie, aby chronić powłoki cielesne i jakoś przeżyć to piekło. Siły natury dały radę – odłamany z hukiem kawał grota pozwolił łodzi wrócić do pionu, kończąc przygodę tak nagle jak się zaczęła – popłynęliśmy. Zapewne wstrząśnienie ducha komendanta kursu nie może być analogią do conradowskiego Lorda Jima ale dało o sobie znać, gdy na pełnej wodzie przez wiele godzin wstawiał nam w tyłki bogatą praktykę z komendami na wiosła, a do tego grotmaszt nie był mu potrzebny. Ta piękna lecz ciężka łódź, zaprojektowany na początku w 1905 r. w jako łódź ratowniczo-robocza, do nauki żeglarstwa dla młodzieży, stała się galerą, z której na ląd wypełzło 10 galerników.

Czytelnik domyśla się, wnioskując z precyzji tej relacji, że jednym z nich byłem ja. W czasie całego kursu Komendant i jego personel byli nie mniej wymagający: tak więc patent sternika jachtowego otrzymałem, potrzebna mi była już tylko praktyka żeglarska, bo rozległa wiedza tej dziedziny, dotycząca konfrontacji z żywiołem przestworu rozległych wód, to zaledwie minimum, które każdy musi ciągle poszerzać doświadczeniem, nieustannym czuwaniem i potykaniem się z nieprzewidywalnością sił natury. 

Tak więc pływałem na różnych wodach i jednostkach i czasem przegrywałem jak ów komendant – i narastała we mnie przezorność, gdy skutki nie nosiły znamion katastrofy, a intuicja podpowiadała, że cudem nie było inaczej.

Alarmujący sygnał unoszonej kładki przywołał nas do teraźniejszości „Galimatiasa” i gdańskiego nurtu Motławy.  – Tu trzeba uważać! – Mija się różne potworki w rodzaju galeonów, choć okres ich świetności to XVI i XVII w., śmigają wodne volkswageny, a nawet tratwy zapchane turystami. Po kilku minutach okupionych natężoną uwagą, w zmroku, na granicy ciemności przycumowaliśmy w pierwszym wolnym polu mariny przy Szafarni, pomiędzy pływającymi pomostami. Za plecami wyspa Ołowianka, z budującym się hotelem Holiday Inn oraz za Motławą -Bramą Żurawiem podpaloną w 1945 r. przez Armię Czerwoną.

W sąsiedztwie piękne jachty: ogromny, motorowy – Galeon 780 Crystal i drewniany, żaglowy pod szwedzką banderą, z dogorywającą w alkoholu załogą – czterech smukłych blondynów w wieku 30 – 70. Wcześniej jednak żywotni ponad miarę – dominowali wrzawą ponad dźwiękami budowy Holiday’a, nad którą cztery dźwigi, żurawie, krzyżowały swe wysięgniki niby w gigantycznej szermierce.

– Niedobrze, jeśli festyn u Szwedów miałby trwać tydzień, jak w Le cap Fréhel – atlantyckim przylądku Francji – tam byli Niemcy, rozpasaniem zabawy budzili umarłych: ale oto stało się coś misteryjnego – głosy Szwedów pod przewodem basowego uładzały się powoli w poruszającą melodykę ni to szanty, ni kanonu i wszyscy, korowodem, w orgiastycznym rozkołysaniu zniknęli pod pokładem. Pogasły światła i nastała cisza, niezmącona aż do ranka.

A poranek był piękny swym chłodem. Póki co, przystąpiliśmy do prze cumowania  jachtu, aby naprawić prawo-burtowe światło pozycyjne. Dominik  odpalił silnik, odwróciliśmy się na Motławie i powoli wchodziliśmy rufą do nabrzeża, korygując trymerami równoległość do osi cumowiska. Na cumach – tylko my dwoje Ela i ja. – I nagle zobaczyłem jednego Szweda – starszego. Stał przy knadze i czekał na podanie cumy, za chwilę pojawili się już wszyscy Szwedzi i rozpięli nasze cumy i szpringi tak, że nasza łajba zawisła na nich niby mucha w pajęczynie. Uśmiechy, sympatyczne gesty i Szwedzi zniknęli tak, jak się pojawili – nagle i bezszelestnie.

Wywiesiłem na flagsztoku, szwedzką flagę pod polską banderą, bo na motor shipie nie ma salingu. – Nie wybieramy się do nich ale niech wiedzą, że doceniamy sąsiedztwo.

Cały ten dzień rozmyślałem o fenomenie żeglarstwa. Przyjechałem do Bolesławca z patentem sternika bez wiary, że w małym miasteczku, z dala od akwenów coś może z tego wynikać, poza tym, że będę się bukował się na jeziora i morze: rzeczywiście odwiedzałem Mazury, Wybrzeże, jeziora kaszubskie, Solinę, etc.

Zdarzyło się jednak coś trudno przewidywalnego: Otóż dyrektor szpitala Zdzisław J. – szpitala wojewódzkiego, na terenie którego z racji lekarskiego stażu Julianny mieszkaliśmy i właśnie wraz z nim opuszczaliśmy stołówkę tuż po obiedzie, z jowialnym jak zawsze błyskiem uzębienia w uśmiechu spoza wąsów i naglącym spojrzeniem w oczach i okularach, gestem wykluczającym sprzeciw, zapraszał nas do gabinetu.

W gabinecie zapoznał nas z Panią Marianną Cz. komendantką bolesławieckich harcerzy, będącą w średnim wieku i właścicielką średniowiecznego uśmiechu Mony Lisy. – Przedstawił nas także Panu Jerzemu Ch. przedsiębiorcy, dyrektorowi dużej bolesławieckiej firmy właścicielki ośrodka wczasowego w oddalonej o 100 km. od Bolesławca Sławie, nad Jeziorem Sława.

Byłem zaintrygowany, bo dotychczasowe odniesienia wzajemne, mogły mieć tylko charakter wyłącznie grzecznościowo – towarzyski (wyłączywszy lekarskie obowiązki żony). Gdy już wszczęto rozmowę szybko zrozumiałem, że mamy oto negocjacje koalicji: Zdzisław J., Marianna Cz. kontra Jerzy Ch.

Strony: harcerze i przedsiębiorca grały o korzyść, zysk, deal – przy czym, gdy harcerzom chodziło o miejsce na letnie obozy nad Jeziorem Sława, to nie umiałem dostrzec, jaką w tym miał mieć korzyść właściciel ośrodka wczasowego w Sławie – Jerzy Ch.

Już domyśliłem się, że dyrektor Zdzisław J. zaprosił nas aby liczebną przewagą zmusić Jerzego Ch. do ustępliwości. Zdzisław w miarę, jak Jerzy Ch. słabo reagował na namnażane przez siebie i Mariannę oferty, z każdym nowym pomysłem, co raz mniej był dyrektorem szpitala a coraz bardziej harcerzem.

– Oto co mogą zrobić harcerze dla ośrodka wczasowego w Sławie: mogą wszystko absolutnie uładzić i uporządkować, zbudować szałasy w lesie i wytyczyć szlaki dookoła jeziora, śpiewać na każde życzenie leśne piosenki i wyrzeźbić totemy przed każdym domkiem wczasowym, nie będą uciążliwi, gdyż sami zbudują sobie prycze i będą się myć w zimnej wodzie, nauczą wczasowiczów gier terenowych, rozpalać ognisko bez zapałek i strzelać z łuku.

Słysząc to, w wyobraźni Zdzisław jawił mi się, jako westman z olstrami na ramieniu, przy koltach i rżącym mustangiem w tle.

Tymczasem nie robiło to żadnego wrażenia na Jerzym Ch. wprawdzie życzliwy uśmiech cały czas rozświetlał jego obfite oblicze ale spojrzenie miał coraz mniej obecne i coraz bardziej przymglone. – Malał jakby w skórzanym fotelu i przekonanie, że wpadnie pod biurko prędzej niż później budziła moje najgorsze obawy.

Ja i dr Julianna odczuwaliśmy cały irracjonalny udział w tym wszystkim do momentu, gdy zadałem Mariannie Cz. wydawało się, że retoryczne pytanie: Czy w bolesławieckim harcerstwie kultywuje się żeglarstwo? – Usłyszałem przeczącą odpowiedź, która ku zdumieniu naszym i strony harcerskiej, podziałała jak piorun kulisty na Jerzego Ch., któremu – domyślam się – ośrodek wczasowy nad Jeziorem Sławskim z przystanią i kołyszącymi się w niej łajbami wydał się nagle celem doskonałym … dziełem skończonym!

Nareszcie każdy z tych dwóch dżentelmenów mógł mieć swoją, hołubioną w głębinach męskiej jaźni, zabawkę. Jerzy Ch. zapłonął, jak pochodnia – ma oto nie tylko usprawiedliwiony pretekst, ale i splendor szlachetnego donatora, gdy sfinansuje żeglarski debiut bolesławieckich harcerzy, którzy utworzą drużyny żeglarskie.

W tym momencie, jako sternik jachtowy ze znacznym już opływaniem i perspektywą rozszerzenia uprawnień na morze, wygłosiłem mowę pochwalną dla zawartego porozumienia, przedmiotu negocjacji. Zakończyły się one czymś, co obecnie nazywane jest hat-trck’em: zdobyciem trzech goli w jednym meczu. Wprawdzie, wliczając mnie było trzech zawodników ale każdy przypisywał sobie te trzy gole, bo wszyscy czuliśmy to samo – błogostan odniesionej korzyści.

I gdy wszystko było domknięte, Marianna, jak na kobietę przystało postanowiła dopieścić sprawę – pochwaliła się, szczerząc uzębienie w obszernym uśmiechu, że harcerze nie piją i nie palą – sic.

Jeśli Jerzego Ch. wcześniej, zdawało się, że trafił piorun kulisty, to słysząc o tej abstynencji – zdębiał! Pewnie trudno mu było wyobrazić sobie abstynencje swoich pracowników w ośrodku wczasowym, wieczorową porą i koegzystencję, tak różnych światopoglądowo grup.

Sytuację ratował w ostatniej sekundzie druh Zdzisław J., zapewniając stanowczo i wielokrotnie Jerzego Ch, że na pewno nie będzie musiał składać harcerskiego przyrzeczenia.

Pozostały tylko sprawy finansowo-techniczne: mianowicie przyszło mi sporządzić specyfikację sprzętową i kosztorys. Wybrałem dla Sławy jednostki, mogące służyć do szkolenia a jednocześnie o niewielkim zanurzeniu. – Sława jest bowiem płytkim, choć rozległym jeziorem, stawiającym dużą falę przy silniejszym wietrze.

Wybrałem cztery Omegi i Kormorana, kabinowca z laminatu oraz wiosłowego bączka. Nazwałem te jachty już w specyfikacji, licząc się z różnicami wyposażenia (w tamtych czasach trudno było coś kupić, gdy ilość przekraczała jedną sztukę). – Tak więc Omegi, to: Alek, Agricola, Czata i Rudy. Kormoran, to ukłon dla Marianny Cz. i takie otrzymał imię.

Porozumienie i zarazem decyzja realizacji, to nie to samo, co sama realizacja – historia dowodzi, że wielu porozumień nie dotrzymano, wiele decyzji nigdy nie zrealizowano. – Postanowiłem kupić te jachty pomimo całej, mizerii PRL-u, w którym realizacja zamówień przeciągała się na lata. Świadomość tego determinowała mnie do działań w stylu Nikodema Dyzmy. – Natychmiast pomyślałem o Zygmuncie.

– Poznałem go w Szklarskiej Porębie: dwie rodziny na wypoczynku w środku lata. Zygmunt z żoną i dwiema córeczkami i nasza rodzina: ja, Julianna i synek: od pierwszego kontaktu – wzajemna fascynacja – pomimo sporej różnicy wieku. – Właściwie wszystkie chwile spędzone razem na posiłkach, wycieczkach, wieczorach tanecznych, etc., przekształciły się w wieloletnia przyjaźń, pogłębianą wzajemnymi odwiedzinami Warszawy i Bolesławca.

Zygmunt z ziemiańskiej rodziny, był erudytą o inteligencji w stylu przedwojennej Warszawy, a przy tym przystojnym dżentelmenem z nienagannymi manierami i ubiorem stosownie do okazji. O tym że stosownie do okazji mogłem się przekonać, gdy na tarasie willi w Szklarskiej, gwarząc przy winku w rozgwieżdżonym zmierzchu, z nagła a gromko huknął do Niemca, który wychynął z ciemności, ponad rozdzielającą tarasy barierą: „ A ty kuda?”.

– Najwidoczniej ten „Osi” (a może „Wesi”) sporo pamiętał z pobytu na wschodnim froncie II W. Ś., bo rzucił się do tyłu tak gwałtownie, że byłby przeleciał ponad barierą – uratowały go usidlone w rozstawionych krzesłach nogi.

Zygmunt też zapamiętał Wschód, bo po wkroczeniu sowietów został zesłany do Turkmenistanu na pustynię Kara-Kum. Złowieszcza to nazwa, bo warunki przeżycia porażające. Młody, kilkunastoletni chłopak w niewoli prymitywnego mafiosa sypiał z głową, aby nie skradziono mu ich, na worku solonych suszonych ryb, które były tam jedynym, powszednim pożywieniem. Zmuszany był do wielokrotnego przeprawiania się przez pustynię przez Turkmena trudniącego się kontrabandą.

Nie trudno zrozumieć, że trunkowe skłonności Zygmunta wywodzą się z tamtego czasu, gdy każdego poranka babuszka pokrzykiwała, postukując blaszankami z bimbrem „Nu malczyki – zawtrak – dawaj wypit stakan!”.

Pamięć o tym, trunkowe skłonności, odnawiająca cię rana na głowie od spania na solonym suszu, ale też i zdolność do zauroczenia swą osobowością, wszystkich i w każdych okolicznościach przez tego dżentelmena o idealnie skrojonym garniturze, w krawacie z pipką, poszetką, spinkami w mankietach, trzewikach z zamkniętą obłożyną, najlepiej „oksfordach” – oto Zygmunt czasu naszego poznania się i przyjaźni.

Podobnie, jak na pustyni, przystosował się w PRL-u. Nie znosił „czerwonych”, chadzał z „Szarotką” przy uchu i wsłuchiwał się w rzężenie i świsty „Wolnej Europy”. Pozostał, jak na pustyni, elastycznie pragmatyczny. Na co dzień w inżynierskim zajęciu jeździł po Polsce i certyfikował jakieś odpowiedzialne maszyny budowlane. Miał fantastyczne kontakty – dziś powiedzielibyśmy, że biznesowe. Mieszkał wraz z całą rodziną w kamienicy obok legendarnego onegdaj gmachu PZPR a później SLD przy ulicy Rozbrat.

Tak więc nastał ten dzień, gdy zakup jachtów skojarzyłem z Zygmuntem – zrelacjonowałem mu telefonicznie problem, bez żadnej wiary w skutek i nie czekałem długo. – Po paru dniach otrzymałem wraz z żoną  zaproszenie do Warszawy aby dopełnić formalności zakupu w centrali „Ster” i wysłać jachty do Bolesławca.

Po powrocie z Warszawy, w bolesławieckim parku, będącego częścią plant, a w istocie w pawiloniku – w nim bowiem była siedziba harcerzy, odbyło się przesłuchanie na okoliczność zakupu. Mówiłem, że zamówienie złożone, i na tym chciałem poprzestać. Potwierdzoną kopię zamówienia przekazałem Mariannie. Nikt z obecnych nie zadowolił się tym, a z upływem czasu druhów przybywało i przybywało, uporczywie dopytywano mnie o termin realizacji, którego ja nie mogłem podać.

Prawda była taka, że nie miałem pewności, czy coś w ogóle kupiłem. Grubas w centrali „Ster” najpierw zdziwił się, że tam wszedłem a gdy mu wyjaśniłem, co chcę kupić i dla kogo, to jego oczy nad obwisłymi tłustościami zaczęły olbrzymieć z niedowierzania, posapując wyjaśnił: „Coś tak absurdalnego, jak to z czym pan przychodzi jest nierealne – nie do wiary” – powtarzał wielokrotnie…” -nie do wiary”. – Grubas nie chciał przyjąć zamówienia.

W pociągu człowiek ma mnóstwo czasu, rozmyślając o rozmowach w „Sterze” wyobrażałem sobie, że za kontrahenta będę miał kobietę a nie obleśnego grubasa. Na pewno nie będę go uwodził. Ta myśl, najpierw mnie rozbawiła a potem stała się impulsem  natchnienia: Czy żona pana byłaby zadowolona, gdyby pan na jej oczach doświadczył takiej klęski, jak ja? Jechałem tu do Warszawy wraz z moją żoną Julianną ponad 400 km – jest tu ze mną, czeka na korytarzu, otworzyłem drzwi i głośno poprosiłem Juliannę aby przyszła.

Znałem to jej spojrzenie jakim obdarzyła grubasa zaraz po „dzień dobry”.  – Było to spojrzenie, po którym każdy facet, pokraka czy przystojniak dostawał świra – można by je było nazwać spojrzeniem gwałtu. – I ja byłem chroniczną ofiarą tych spojrzeń, aplikowała mi je bez żadnej litości.

Grubas skapitulował, ale i tak był bardzo ostrożny: zapowiedział, że i owszem pokwituje, że zamówienie wpłynęło, data, podpis, pieczątka i basta!

Mijały dni – wiosna pożegnała zimę. – Codzienność pozwoliła mi zapomnieć o tym uwikłaniu w harcerskie żeglarstwo, bo tak naprawdę byłem krótko bolesławianinem, raczej nadal kimś z zewnątrz, – zdawało mi się, że te żeglarskie epizody są marginalne dla takiego kogoś, jak ja z wieloma zainteresowaniami (przede wszystkim zawodowymi), szybko przeminą i wszystko wróci do dawnego trybu.

Myliłem się. – Ktoś z kim musiałem stykać się prawie codziennie z okazji obiadów w szpitalnej stołówce: dyrektor Zdzisław J. niby to emablował Elę, jak wszystkie podobające mu się kobiety, co rozumiałem, bo ta słabość i mnie dotyczyła, ale w istocie Zdzisław poświęcał mi coraz więcej uwagi a nawet zasypywał komplementami. – Gdy mijał już chyba piąty tydzień od naszego powrotu z Warszawy, uciszył towarzystwo podzwaniając łyżką o talerz i zapytał mnie wprost: „Czy pan na pewno kupił te łodzie panie inżynierze?”

Tyle już o tych łodziach nachwalił się wszędzie gdzie mógł w minionym czasie, że nie mogłem nie dostrzec, że wywołał pytaniem powszechną konsternację: błazen jego nadworny, czy schlebiacz, jak kto woli, rozwarł paszczę w niemym zdziwieniu i trwał z łyżką zupy, która zdawała się, że nie trafi do celu.

Sporo czasu minęło nim zdołałem wydumać jakąś odpowiedź, nic nie wydało mi się bardziej odpowiednie, jak wtopienie się w konwencję prześmiewczego przerzucania się nawzajem, ni to dowcipem, ni kalamburem, co w obiadowym towarzystwie od zawsze miało miejsce, bo nie mogłem się przecież przyznać, że sam nie wierzę, że coś w tej Warszawie kupiłem.

Odrzekłem więc zuchowato: „Tak panie doktorze, są to łodzie pisane na wodzie – bardziej na wodzie, niż zamki na lodzie.” Siedząca obok mnie, nasza rówieśnica, lekarka Halinka W. arystokratka, księżna Miedwiedino-Weryńska, nazywająca, od czasu do czasu, swego męża Wieśka parobczakiem dla podkreślenia swego wysokiego pochodzenia, utopiła w moim ramieniu niemałe paznokcie w uścisku rozbawienia, a psycholog Wojtek K. złożył usta w zabawny ryjek i kręcąc głową posapywał: „Crede, quod habes, et habes” (Wierz, że masz, a będziesz miał).- Tak, jak się tego spodziewałem, dyrektor Zdzisław także uznał moją odpowiedź za żart i potwierdził mruczandem niezrozumiałych dźwięków.

Miałem o czym myśleć: znalazłem się oto na granicy kompromitacji w nowym środowisku, w którym raczej chciałbym być postrzegany… jak najlepiej. Nerwowość dnia wyzwoliła nocne koszmary: Nie miałem wątpliwości, że ogromniejąca, pochylająca się nade mną – we śnie – twarz w kolorycie dębu, szare, rozmyte, w powiększeniu soczewek rogowych okularów oczy, wąsy w rodzaju szczeciny szczotki do obuwia w kolorze brąz – należały do druha Zdzisława.

 Aby skończyć z tą groteską zatelefonowałem do Zygmunta. – Jego ciepły głos podszyty uśmiechem w trzaskach i szumach słuchawki powtarzał się w pytaniach: „ A co nie wierzą ci? – Obca im jest mistyka cudu? – Stasiu, powiem ci wszystko, za kilka dni będę służbowo w okolicach Bolesławca, przenocuję u ciebie. Do zobaczenia”.

Tak się też stało. – Witałem po kilku dniach Zygmunta, jako drugiego gościa, bo przed nim tuż – może kwadrans wcześniej zapraszałem na herbatę Marię – niebieskooką, śliczną brunetkę, którą sprowadziła w nasze progi wspólnota budowy garaży samochodowych, albowiem nasze rodziny wylosowały maluchy F126p. Ślepy los sprawiał więc, że tajemnica skrywająca zakup łodzi dla bolesławieckich harcerzy nijak nie chciała się rozwiać, bo Zygmunt ujrzawszy Marię – jej boskie smukłości i wypukłości, zaczarowane w olśniewającej urodzie, utopił w niej całe swoje myślenie i elokwencję.

Musiało upłynąć wiele godzin i szlachetnych trunków nim wydobyłem z Zygmunta krzepiący mnie komunikat: „To dobrze, że nie wierzą i niecierpliwią się, że to potrwa – musi potrwać, bo aby te łodzie wyrwać z eksportu do „demoludów”, to zawierane bieżąco z kontrahentami zagranicznymi umowy muszą mieć podwyższone standardy kontroli jakości. Wtedy bowiem, jako odrzuty z eksportu będą mogły zostać sprzedane w kraju, a ta procedura właśnie trwa. Nazajutrz Zygmunt odjechał bezgranicznie zakochany w „Pani Garażowej”. – Myślałem: teraz to on już tym od tych łodzi nie odpuści!

Wiosna wypełniała się barwami, zapachami flory i głosami fauny wokoło. Sprawa żeglarska ewoluowała w mroki niepamięci – natomiast rozkręcała się aktywność nad przygotowaniami obozowego lata harcerzy. W siedzibie bolesławieckiego hufca ZHP wrzała robota organizacyjna na najwyższych obrotach, ustalono skład zespołu roboczego, odpowiedzialnego za całą obozową logistykę w miejscowości Sława nad Jeziorem Sławskim.

Nie musiałem niczego udawać: Po wizycie Zygmunta miałem pewność, że w akcji obozowej dokona się żeglarska rewolucja, bo jachty zamówione w rodzajach i liczbie dotrą wszakże do Bolesławca i nad Sławę i spowoduje to ogromne zmiany mentalne zarówno wśród harcerzy, a także kadry. – Zgłosiłem więc akces do zespołu roboczego i stałem się jego członkiem.

Doczekaliśmy chwili wyjazdy do Sławy na pierwszy rekonesans. – Do zielonkawej „Nyski” (mikrobus) załadował się komplet dziewięciu osób: Mirosław URBANIAK, Marianna CZAK, Jadwiga MENICH, Teresa MROCZKO, Janina PIETRZAK Sławek MENICH Dominik Broniszewski, Stanisław Broniszewski, Jacek NESLER.

Można by mówić o komforcie jazdy, a wyruszyliśmy w godzinach popołudniowych (w owym czasie – ‘1978 – jeszcze nie było wolnych sobót) i na trasie do Głogowa raptem natknęliśmy się na może dwa pojazdy, gdyby w zapadającym zmroku (ok. 20 km od Sławy) na leśnym łuku drogi z głębi lasu (z poprzecznej do nas p. pożarowej drogi) nie wydarł rozpędzony motocyklista (o tym dowiedzieliśmy się długo po fakcie).

– Tak więc, ok. 20 km od Sławy, w mroczniejącym, leśnym zakręcie drogi, wiozący nas mikrobus Nysa stoczył się gwałtownie do rowu i turlając się wokół swej długiej osi, kilkakrotnie dachował aż zatrzymał się na pierwszym grubszym drzewie leśnej polanki na prawym boku. Wszyscy doznaliśmy obróbki, jak ziarna kawy w młynku, tyle że ogromnym, a obrabiani ważący od 50 do 100 kg tłukli się o fotele i inne elementy konstrukcyjne Nysy, bo o pasach wtedy jeszcze nikt nie słyszał. Rozgwar głosów w ciągu minionych ułamków sekund zamienił się w grobową ciszę.

Długo, długo trwał bezruch w mroku, gdy ciszę zakłóciły tajemnicze dźwięki bulgotu i syku oraz duszący zapach benzyny stawał się alarmująco uświadomiony. Z kłębowiska ciał uwalniał się ktoś, ktoś tak mały, że nie mogłem ustalić kto to, bo byłem słabo przytomny, Ten mały wlazł na poręcz fotela przy kierowcy i wydostał przez okno na zewnątrz.

– Słyszałem jak lezie po burcie, a potem szarpie klamką tylnych drzwi, ale nie mógł ich otworzyć, a tylko uchyliły się, bo zawiasy były u góry. Tymczasem zrozumiałem grozę sytuacji, co nasiliło mój stres i adrenalinę, a że byłem z tyłu – wsparłem się nogami o fotele, napierałem barkiem i karkiem na drzwi aż wysunąłem się na zewnątrz do pozycji siedzącej. Nad sobą ujrzałem twarz mego ośmioletniego syna Dominika.

– Tak, tylko on mógł się przecisnąć przez rozsuwane poziomo szyby kierowcy. Wypchnąłem drzwi na do góry, a Dominik uwiesił się na gałęzi drzewa, pod którym leżał samochód – wcisnęliśmy ją pod drzwi blisko zawiasów – były otwarte. Ludzi na zewnątrz przybywało, jedni wypełzali sami, innych wyciągaliśmy.  Leżeli, lub snuli się jak zjawy, pokrwawieni, jęcząc, szczękając zębami. Jeden mocno krwawił – miał naderwane ucho, kobieta trzymała się za łokieć i mówiła o bólu w żebrach, ktoś płakał… Myśleli, że nie żyją chociaż żyli – obawiali się wewnętrznych krwotoków i na wszelki wypadek leżeli, bądź siedzieli wsparci o drzewa. Janina, jak nakręcona ciągle i wciąż od nowa opowiadała mi, jak uratowała Dominika tuląc go w swych obfitych miękkościach w chwili wypadku. –  Istotnie zdawał się być bez uszczerbku.

Znikąd pomocy! – Czas mijał, a na drodze zero ruchu – tylko cisza i ciemność rozświetlona rozgwieżdżonym niebem. Na polanie – szepty i jęki, a nawet strzępy dających się rozumieć słów. -Pochodziły od tych wystraszonych, wewnętrznym wykrwawieniem, że gdy przeminie stres i adrenalina, to padną trupem, więc spieszyli się z przekazem ostatniej woli bardziej żywym. Kobiety mówiły, co ma mąż robić z dziećmi i gdzie znajdzie świeżą bieliznę, chłopaki martwili się o swoje hobbystyczne duperele, sprzęty i takie tam…

Nagle, najpierw na wierzchołkach drzew zajaśniały, a potem i pośród nich przebiły się rozbłyski i snopy świateł, zbliżającego się samochodu. Przejechała furgonetka i już gdy myśleliśmy, że nie zatrzyma się, to stanęła przy końcu polany. Przygarbiony nieco mężczyzna wraz z kierowcą – co za łaskawość losu – okazał się być „Kochaj-albo-rzuć” kierownikiem ośrodka wczasowego – celu naszej podróży, który powracał z Głogowa z zapatrzeniem.

Na wszelki wypadek wyjaśniam, że w tamtym czasie nie istniały telefony komórkowe, ani komputery, a telefony stacjonarne, jako prywatne – były rzadkością. „Kochaj-albo-rzuć” zabrał na pakę dwoje najbardziej żywych spośród nas i żwawo ruszył po ratunek do ośrodka wczasowego w Sławie. Po ewakuacji, która nastąpiła w niecałą godzinę wszyscy zostaliśmy przebadani i zaopatrzeni medycznie przez lekarzy z Nowej Soli i mogliśmy zrealizować swą misję logistyczną dla obozu harcerzy bolesławieckich w Sławie nad Jeziorem Sława.

Patrzyłem, przez okno mojego biura, w ślad za odjeżdżającym po kontroli inspektorem OIGPE inż. Waldemarem W., który miał w zwyczaju ogołocić pobliskie, przyległe do terenu ciepłowni, pole z kapusty – tak też się stało i teraz. Spojrzałem, na stojącego poniżej niebieskiego malucha – mój pierwszy, nowy samochód i pomyślałem, że aby zmieścić w jego bagażniku choć jedną kapustę – musiałbym ją najpierw poszatkować.

Rozmyślanie to przerwał bezkompromisowo głoś Pani Zosi: „ Czy pan wie, panie inżynierze, że telefonował naczelnik stacji PKP Verdi i pytał, kiedy odbierzemy z bocznicy sześć łodzi wraz z wyposażeniem, a pan Mariusz powiedział mu, że to pomyłka, bo my zamawiamy tylko miał węglowy i takie tam…, a on upierał się, że na listach przewozowych widnieje pana nazwisko i telefon do ciepłowni?”.

Natychmiast chwyciłem za słuchawkę i zatelefonowałem do Verdiego. – Nadaliśmy mu taką ksywę, bo miał w nazwisku zieleń i gdy negocjowaliśmy z PKP sprawy bocznicy, mogliśmy uzgadniać przy nim głośno strategię, jak go zrobić w bambuko: „Zaproponujmy Verdiemu to, albo tamto, etc”. Ucieszył się w słuchawce: „wie pan, ze nie możemy tego trzymać w nieskończoność, bo zbankrutuje pan na opłatach bocznicowych, ale na jaką cholerę wam łodzie? – nawet kałuży już dawno nie widziałem ani w Bolesławcu ani w pobliżu”.

– Spokojnie, zaraz przyjedzie transport i odwiezie je do hangaru przy mleczarni – tam zostaną przygotowane przez harcerzy na obóz żeglarski w Sławie Śląskiej. Potem zatelefonowałem do Jerzego Ch. dyrektora „SURMINU”, aby dał transport i zapłacił „STEROWI” fakturę. Powiadomiłem też Mariannę, aby jej ludzie trzymali hangar w pogotowiu. Tak oto Bolesławiec stał się miastem portowym – MARINA BOLESŁAWIEC! – miał łodzie!

PIERWSZY HARCERSKO-ŻEGLARSKI OBÓZ W SŁAWIE ŚLĄSKIEJ

                Wychowawcą młodzieży- ja? Nie uświadamiałem sobie tego tak do końca, gdyż sam byłem bardzo młody, ale odpowiedzialność za coraz liczniejszą z dnia na dzień gromadę dzieciaków, podobne jak odpowiedzialność za mego ośmioletniego syna, zmuszała mnie do zwiększonej czujności i rozwagi. Jeśli już, to należy z tego albo wywiązać się w 100%, albo wycofać.

Gdy młodzież zobaczyła te kołyszące się jachty na wodzie, w przystani, przy drewnianym pomoście: cztery okazy szkutniczej doskonałości, regatowe Omegi słomki i kabinowego, przypominającego jacht morski, Kormorana oraz wiosłową szalupę – gdy oni tak pożerali tę „armadę” spojrzeniami – niewysłowionego zachwytu i odchodzili, aby za chwilę znowu powrócić – wiedziałem że będą kłopoty!

Był plan, aby szkolić na żeglarza jachtowego 16. osób (załoga Omegi, to 3 osoby); ale z nagła ci dotąd z „krwi i kości” harcerze, z dnia na dzień, wszyscy postanowili być żeglarzami. – Nawet wśród kadry doszło do rozłamu: Toledo, Sławek M., Jacek N. też poczuli zew morza! – Tak więc, Komendant Zdzisław J. postanowił radykalnie spacyfikować tę rebelię i w rozkazie dziennym, na porannym apelu zdecydował, że tylko 16. druhen(–ów) dołączy do żeglarzy.

Miałem z harcerzami niemały kłopot, bo żeglarstwo – to o wiele większa dyscyplina. – Obrażali się na mnie, gdy chciałem ją bezwarunkowo egzekwować – tak było z braćmi Kazikiem i Heniem A. Bez udziału Bogusia Sobolskiego, mojego sąsiada, nie wyobrażam sobie powodzenia w realizacji celu. On był uwielbiany przez młodzież, nie stwarzając dystansu przy jednoczesnym zachowaniu prestiżu inżyniera architekta. Boguś nie tylko imponował wiedzą żeglarską; ale był gawędziarzem – potrafił umilić każdą chwilę z temperamentem imć Onufrego Zagłoby.

Chłopcy i dziewczyny w wieku 12-14. lat, szkolący się na żeglarza jachtowego muszą być pod stałą kontrolą instruktorów i mieć każdego dnia precyzyjnie skorelowany, stosownie do pogody i okoliczności program. Aby temu podołać, ściągnąłem z Górnego Śląska kuzynów żony: Przemka i Sławka, studentów, fantastycznych żeglarzy. O ile na wodzie spełniali z powodzeniem pokładane nadzieje, to poza tym byli zapiekłymi freelancerami i nie miałem na nich wpływu.

Ja zajmowałem się szkoleniem na wodzie, Boguś szlifował z kursantami teorię na lądzie. Proponowałem mu cotygodniową zmianę ról, ale nie wykazywał zainteresowania. Tymczasem dni upływały i zbliżał się finał – czyli wewnętrzny egzamin końcowy, po którym kursanci, jak było uzgodnione z Polskim Związkiem Żeglarskim, staną do eksternistycznego egzaminu PZŻ.

Tak się to odbyło. – W komisji oprócz Bogusia i mnie zasiadała cała starszyzna obozowa z druhem komendantem włącznie, a nawet jeden pies, który dla żeglarzy zdawał się być najbardziej wyrozumiały. Po tym była sobota, a w niedzielę – niebywały napływ gości z Bolesławca: rodzin żeglarzy i różnych ważnych osobistości, przed którymi i żeglarze i kadra obozowa – chcieli popisywać się. – Pogoda też dopisała – znakomita do żeglowania: stały, umiarkowany wiatr, szkwały od czasu do czasu spod obłoków wędrujących w bezmiarze błękitu.

Zezwoliliśmy (prawie już) żeglarzom na samodzielne rejsy ograniczone polem widzenia z możliwością dobierania każdorazowo jednego tylko pasażera z gromady chętnych gości. Cztery Omegi i Kormoran krążyły po kolisku o średnicy ok. 500 – 600 m: od zwrotu przez sztag do zwrotu przez rufę czyli, na wszystkich kursach – od ostrego bajdewindu, przez półwiatr, baksztag dowolnego halsu do fordewindu na motyla – przy pełnym ożaglowaniu.

                Dla pełni szczęści dziewczyny i chłopcy wykrzykiwali komendy i potwierdzali je: „do zwrotu przez sztag … yes do zwrotu przez sztag, sternik prawo na burtę … yes sternik prawiej, itd., itp.” Na przystani, zgodnie z regulaminem, nad przystaniowym klarem czuwała wachta, zmieniająca się co cztery godziny, oznajmiając zmianę zbiciem szklanek. Ja też miałem robotę w tym dniu, pełniłem funkcję bosmana. Starszy wachty przystani zameldował mi, że ok. godziny 10. Boguś ściągnął z wody jedną z Omeg i odpłynął pod pełnymi żaglami wraz z żoną i synkami Romkiem i Adasiem w kierunku, jak to określił: „sinej dali”. Spojrzałem na jezioro i dostrzegłem oddalającą się z każdym halsem Omegę, która po godzinie rozpłynęła się w błękicie.

Mijały godziny, zapomnieliśmy o tym zwykłym przecież wydarzeniu, obserwując to, co się dzieje na wodzie: a było ciekawie, bo żeglarze ćwiczyli podejście do boi, zrzucanie i stawianie żagli, podejścia do człowieka za burtą (ósemkę sztagową i pętlę rufową) itd., itp. Nieoczekiwanie coś dziwnego pojawiło się na linii horyzontu, jakaś biała kreska na styku jeziora z niebem wydawało się, że nieruchoma, ale pogrubiająca się przykuła uwagę wszystkich na przystani.

Zdawało się, że jezioro oddziela od nieba jakaś magiczna biała, podwyższająca się ściana: biała ściana zmniejszała jezioro i niebo. Jakiś dalekowidz wrzasnął nagle, że idzie ogromna fala. Rozkazałem wachcie aby natychmiast ściągnęli wszystkich z wody, gdy załogi robiły już to same: stawali w łopocie przy bojach zakładali cumy i robili „żagle precz”!

Potem nie czekając na bączek, wpław dostawali się na pomost. Ledwie zdążyli, bo wtedy drzewa pokłoniły się aż do ziemi, jakby kłaniały się miasteczku Sława zamglonemu na południowym krańcu jeziora. Wichura dopadła nas z siłą sztormu 8-9 w skali Beaforta;. Huk wiatru, jeziora, pył wodny, wszystko wokół wirowało: z trudem utrzymywaliśmy się na nogach.

– Pomimo słabej widoczności wszyscy dostrzegli Omegę Bogusia na szczycie fali, nie ślizgała się, a szybowała w prawym baksztagu prosto na pomost. – Spadła z wysokości tuż obok, na wyciągnięcie ręki, tak że zdołałem z rąk Bogusia wyrwać buchtę liny i przerzucić przez knagę pomostu, a ta szorowała jak zwariowana po knadze i w moich dłoniach, tak że poczułem ogień i krew!

W ostatniej chwili z resztek liny skleciłem wyblinkę i zdołałem wrzucić na knagę! – wszystko to dało mierzyć się stoperem w ułamkach sekund. Omega zaryła na zawietrznej, jak koń schwytany na lasso i odwróciła się gwałtownie do wiatru obalając wszystkich na pomoście wstrząsem i Bogusia na pokładzie na szczęście, bo zostałby wymieciony za burtę grotem.

Grot i fok strzelały z mocą, że wydawały się za moment rozerwać jacht na strzępy. Obok mnie był Rajmund Burghardt , reszta: Toledo, Jacek, Sławek po głowy w rozszalałej wodzie wywlekli synów Bogusia na ląd – Boguś i Marysia dotarli tam sami.

Wraz z resztą chłopaków z wachty wybieraliśmy cumę dziobową Omegi i wyblinkami obkładaliśmy na knadze, gdy już stewa dziobu dotknęła pomostu wskoczył na pokład Rajmund i odjeżdżając na jednej nodze zwalił się do kokpitu, a jak wstał, to dostał bomem w głowę i wyleciał za burtę. Też wskoczyłem i przywarłem w kokpicie do grota aby go zrzucić, ale grot był zacięty w lik-szparze, a buchta fału splątana.

To świadczyło, że Boguś próbował pozbyć się grota, ale gdy go poluzował wicher wypruł grota przy bomie i uniemożliwił pozbycia się tego żagla. Sklarowałem fał i wbiłem pagajem linę likową do szpary wreszcie udało mi się ściągnąć grota. – Stoczyłem niezłą walkę aby zamarlować go wyszorowaną liną talii na bomie. Widziałem, że Rajmund zdołał wspiąć się na pokład od strony rufy, założył znalezione w kokpicie pogięte okulary  i zrzucił foka, ale nie umiał go zmarlować, tylko jak żaba leżał na nim do póki mu nie pomogłem. I to by było na tyle.

Ze Sławy na morze na „Zawiasie”[1]

Dla wielu uczestniczących w obozie nad Sławą nie był to koniec żeglarskiej przygody. Wielu z nich uczestniczyło w kolejnych obozach, a kilka osób wzięło udział w niesamowitej przygodzie dzięki Pawłowi Śliwko, dyrektorowi Szkoły Podstawowej nr 8 w Bolesławcu. Był to człowiek wielu pasji, on sam, jak i pod jego wpływem uczniowie „ósemki” – od wielu lat wrastali w morze, w oceany i we wszystkie związane z wszechoceanem morskie klimaty. Dyrektor Paweł Śliwko gromadził w szkole nie tylko skarby z morskich głębin, ale też morskie artefakty w rodzaju kotwic, łańcuchów, przyrządów nawigacyjnych, kabestanów, dzwonów okrętowych. Każdą wolną przestrzeń, zalegały modele statków, szkielety wielorybów, okazy ryb w formalinie, na ścianach mapy, locje i obrazy. Trzy statki partnerskie „Winieta”, „Pekin”, i „gen. Franciszek Kleeberg” pracowały na bogacenie szkoły w przeróżne zadziwiające fenomeny z różnych stron świata. Przed wejściem do szkoły tkwiła ogromna, 1 – 3 ton ważąca kotwica, tak jakby ta szkoła tylko chwilowo kotwiczyła na kotwicowisku redy „portu Bolesławiec”.

Gdy Paweł Śliwko dowiedział się, że także i jego uczniowie, jako harcerze, na obozie w lipcu 1977 r. w wyniku kursu żeglarskiego prowadzonego przez nasz duet: autor niniejszego & B. Sobolski – uzyskali stopień żeglarza, zaproponował naszym żeglarzom niezwykłą przygodę – rejs na S/Y Zawisza Czarny. I tak w dniach 1 –  6 października 1977 r. na pokładzie słynnego żaglowca znaleźli się: Henryk Andres, Zbigniew Okraska, Kazimierz Andres, Waldemar Sawicki, Bogdan Mazurkiewicz oraz Halina Sawicka i Danusia Drab pod komendą oficera wachtowego (Chief Officer) Stanisława Broniszewskiego.

Przypominam sobie fotografię – dzieło naszego żeglarza i fotografa Leszka Wakuły – pochylonego pokładu od relingu i want aż po segarsy sztafoka – cały horyzont zasłaniają sylwetki bolesławieckich żeglarzy, dziewcząt i chłopców. Mocno wybrane żagle i przechył przypominają, że Zawisza, w tym momencie, szedł kursem ostrego bajdewindu. Uśmiechnięte twarze Danusi, Zuzy, Heńka, Zbyszka, Darka i innych nie bardzo nawiązują do twardej szkoły życia, jaką przeszliśmy kilka godzin wcześniej, gdy kpt. Jan Ludwig zarządził klar do odejścia. Cała Gdynia – myśleliśmy – podziwia te nasze manewry na samych żaglach, gdy odchodziliśmy od nabrzeża w „Basenie Prezydenta”. – Wiatr „zdechł” tuż po zwrocie przez sztag, a ciężki kadłub tego drugiego co do wielkości polskiego żaglowca szedł na betonowe nabrzeże. Nasze żeglarskie rzemiosło nie musiało być kiepskie, gdy z całym spokojem pod okiem I oficera kpt. Macieja Zarazińskiego powtarzaliśmy manewr i te setki ton, powoli nabierając rozpędu mijały wreszcie w metrowych odległościach główki portowego falochronu.


Sentyment kapitana Jana Ludwiga do „Zawiszy Czarnego” ma rodzinne korzenie –  jego ojciec – Stanisław – był wychowankiem gen. Mariusza Zaruskiego i pod jego dowództwem oficerem w większości rejsów przedwojennego Zawiszy Czarnego. Kpt. Jan Ludwig ma jeden z najdłuższych staży na pokładzie obecnego harcerskiego żaglowca. Był uczestnikiem drugiego w jego historii rejsu w 1961 roku. W sezonach 1963-67 pełnił już funkcje oficera wachtowego, a sezony 1975-78 spędził na funkcji starszego oficera i kapitana.W latach 1984-88 był kapitanem wielu rejsów jednostki, a w okresie od marca 1989 do kwietnia 1990 zorganizował i poprowadził wspomniany, etapowy rejs dookoła świata. Później uczestniczył też w rejsach w latach 1995-97.

Kapitan Jan Ludwig, za zorganizowanie i poprowadzenie wyprawy s/y ZAWISZA CZARNY dookoła świata, otrzymał nagrodę Rejs Roku 1990 i Srebrny Sekstant.

1979 r. – kpt. Maciej Zaraziński, II Nagroda „Rejs Roku” za rejs do Ameryki Południowej. Autografy kpt. Jana Ludwiga, kpt. Macieja Zarazińskiego i oficerów s/y Zawiszy dla wachty bolesławieckich żeglarzy na rewersie okolicznościowej pocztówki.


[1]      „Zawias” – w potocznym języku harcerskim tak określany był jacht „Zawisza Czarny”.

DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ

Akwen wodny w Krępnicy pod Bolesławcem, od kilku lat będący stanicą Bolesławieckiego żeglarstwa, w dniu 16 czerwca 1995 r. stał się miejscem spotkania po 20. latach „starych wilków morskich” – twórców bolesławieckiego żeglarstwa. Przybyli z różnych stron świata, (jak na „brać żeglarską” przystało) np. Bracia Andresowie z Kanady. Niektórych brakło, choć są i daleko i blisko, jak to po latach. Posiadają różne stopnie żeglarskie – nieraz te wysokie  Kilku z nich to zawodowi marynarze. Obecny był jeden z dwóch założycieli – Stanisław Broniszewski. Czujemy się w obowiązku wymienić także i inne wybitne nazwiska osób, które zasługiwały się później, mianowicie: Jana Mielniczaka, Ryszarda Skawińskiego, Jacka Neslera. Jak należało się spodziewać spotkanie miało pewien minus – trudno było rozstać się ludziom z tych samych wacht i załóg – ludziom, którzy niejednokrotnie przeżyli razem wiele radosnych, ale czasem ciężkich, a nawet dramatycznych chwil w czasie różnych rejsów (np. w „Operacji Żagiel”).

Zdzisław Czyżowicz ze stron internetu suponuje: „Bogdan Sobolski i Staszek Broniszewski jako twórcy powinni mieć honorowe miejsce wśród drużynowych, ale pamiętajmy o pierwszych jachtowych – Heniu Andres, Kazik Andres, Zbyszek Okraska- 3 pierwszych sternikówz 1978 r , czy następnych Sławek Menich, Piotrek Ratajczak, Mariusz Bartkowiak, też 1978, następni sternicy z 1979 r. Zdzisław Czyżowicz, Bogdan Mazurkiewicz, Toniu Stadnik aktualnie kapitan portu w Vancuwer. Czy nasz gitarzysta Jarek Mularczyk. pamiętajmy o naszych pierwszych żeglarkach Beacie Słockiej i Joli Burskiej, wspomnienia można pisać w nieskończoność. Czy wiecie Ze Demaj pisał pracę magisterską o drużynach wodnych z woj. jeloniogórskiego?”

© Copyright by Stanisław Broniszewski Bolesławiec, dnia 01-10-2018   

„Nasi mentorzy, Stanisław Broniszewski i Bogusław Sobolski i ich dobra szkoła żeglarstwa,  w tym tradycji i etyki żeglarskiej, którą odebraliśmy, stworzyła dobre wzorce przekazywania tych umiejętności kolejnym pokoleniom. To oni zajęli się stworzeniem drużyny żeglarskiej w Związku Harcerstwa Polskiego. My, grupa uczniów ze szkół średnich, byliśmy pierwszymi jej członkami. I dzięki ich szkoleniu mogliśmy wziąć udział z uczniami „ósemki” w rejsie na „Zawiszy”, który odbył się we 1977 roku.”  Bogdan Mazurkiewicz

Przypisy

[1] Koło sterowe – szturwał – element urządzenia sterowego, uchwyt o kształcie dużej obręczy, za pomocą której sternik kontroluje ustawienie płetwy sterowej.

[1] Trawers jest to kierunek prostopadły do diametralnej (umownej linii łączącej dziób z rufą) jednostki pływającej liczony w poziomie od miejsca obserwatora.

[1] Bajdewind, też bejdewind, ćwierćwiatr – nazwa jednego z wiatrów pozornych. Bajdewind wieje z kierunków: pomiędzy wiatrem wiejącym prosto z boku jednostki (półwiatr), a wiatrem wiejącym od strony kąta martwego, czyli od strony dziobu jednostki

[1] DZ (Dezeta, DeZeta) – bezpokładowy jacht mieczowy wiosłowo-żaglowy (dziesięciowiosłowy, skrót DZ pochodzi od „Dziesięć Załogi”) o ożaglowaniu kecza gaflowego, kadłub drewniany lub z tworzywa sztucznego. Powierzchnia ożaglowania ok. 30 m², maksymalna liczba załogi 12 osób.

[1] Balastowanie – w terminologii żeglarskiej przeciwdziałanie momentowi przechylającemu jednostkę będącemu wynikiem oddziaływania wiatru z ożaglowaniem. Może być wykonywane przez załogę poprzez przejście na burtę nawietrzną oraz np. wykorzystanie trapezu lub zapewnione przez odpowiednio umieszczony ciężar zwany balastem.

[1] Precesja lub ruch precesyjny – zjawisko zmiany kierunku osi obrotu obracającego się ciała. Oś obrotu sama obraca się wówczas wokół pewnego kierunku w przestrzeni zakreślając powierzchnię boczną stożka.

[1] Grot – najważniejszy żagiel na dowolnej jednostce pływającej o napędzie żaglowym. Może być to żagiel największy na jednostce, żagiel podstawowy dla danego typu takielunku, lub choćby jedyny. Od nazwy tego żagla nazywane są powiązane z nim: maszty, liny i inne żagle.

[1] westman jest: człowiek Dzikiego Zachodu.

[1] Olstro, olstra (od niem. holster) – skórzany futerał na pistolet kawalerzysty przytroczony do przedniej części siodła.

[1] Omega (Ω) – popularna w Polsce klasa jachtów żaglowych regatowych i turystycznych. Ma małe zanurzenie i stosunkowo obszerny kokpit. Przeznaczona do żeglugi śródlądowej.

[1] Nikodem Dyzma – fikcyjna postać literacka. Tytułowy bohater powieści Kariera Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza oraz jej późniejszych ekranizacji.

[1] Radioodbiornik wersja tranzystorowa.

[1] Kochaj albo rzuć – polski film fabularny, trzecia część filmowej trylogii Sami swoi, w reżyserii Sylwestra Chęcińskiego.

[1] Marina, port jachtowy – mały lub średni port (także wydzielona część portu tj. basen jachtowy) przystosowany do przybijania, cumowania i postoju jachtów i innych niewielkich jednostek pływających. Obszar portu osłonięty jest zazwyczaj od strony otwartego akwenu falochronem w sposób naturalny lub sztuczny.

[1] Hals – termin określający generalne usytuowanie jednostki o napędzie żaglowym względem kierunku wiatru. Związany z zasadą prawa drogi.

[1] Fordewind, pełny wiatr – wiatr wiejący na żaglowcu prosto od strony rufy, baksztag, ćwierćwiatr z lewej, prawej burty wiejący pod ostrym kątem od pełnego do półpełnego wiatru.

[1] Szklanka (lub bicie szklanek) – na żaglowcach system bicia w dzwon informujący o aktualnej godzinie wachty znajdujące się na statku.

[1] Buchta – zwój liny zwinięty (zbuchtowany) i związany (przewiązany) specjalnie w taki sposób, aby można było z tej liny od razu skorzystać (rozwinąć) bez ryzyka splątania.

[1] Knaga – okucie występujące powszechnie na pokładach jednostek pływających i nabrzeżach, służące do unieruchamiania różnych lin olinowana ruchomego: lin cumowniczych, lin takielunku, fałów itp. Knaga umożliwia szybkie i pewne unieruchomienie liny oraz równie szybkie jej zwolnienie w razie potrzeby. Knagi mogą mieć różne kształty i sposoby mocowania.

[1] Wyblinka, ósemka pionierska – węzeł stosowany we wspinaczce m.in. do przypięcia się wspinacza do stanowiska asekuracyjnego, a w żeglarstwie m.in. do przywiązania wyblinki (linki) do want (stąd nazwa). Razem z węzłem szotowym i ratowniczym jest często uważany za jeden z najbardziej przydatnych węzłów.

[1]Fok – żagiel i jeden z podstawowych elementów ożaglowania występujący w formie sztaksla przedniego bądź żagla przymasztowego. Jako sztaksel wieszany jest na sztagu umiejscowionym najbliżej przedniego masztu.

[1] Stewa – część szkieletu statku lub łodzi. Przedłużenie stępki w kierunku dziobu (stewa dziobowa, dziobnica) albo rufy (stewa rufowa, tylnica).

[1] Bom – drzewce ruchome w omasztowaniu żaglowej jednostki pływającej. Jest to pozioma belka zamocowana przegubowo jednym końcem (piętą) w maszcie lub sztagu. Jej drugi koniec zwany nokiem, jest wolny. Do bomu mocowany jest dolny lik żagla przymasztowego Zadaniem bomu jest nadanie odpowiedniego kształtu żaglowi oraz umożliwienie nim manewrowania.

[1] Fał – element olinowania ruchomego. Służy do podnoszenia ruchomych elementów ożaglowania, omasztowania i innych.

[1] Marlować – przymocowywać lik żagla do drzewca (bomu, gafla) za pomocą linki zwanej marlinką.