To było przedmieście, choć od centrum odległe zaledwie jakieś półtora kilometra. Jednak czynszowe kamienice, przepełnione robotnikami tkwiły pośród pól obsiewanych zbożem zgodnie z odwiecznym rolniczym pragmatyzmem. Pośród tych pól były także fabryki. Trudno było dostrzec w polnych drogach ulice. Wiodły one do tych domów i fabryk, a nosiły znamienne nazwy, jak ulice klasycznych miast: „Milionowa, Przędzalniana, Częstochowska, Rawska, itp. Domy były kamienicami i przeważnie drewniane – zbudowane jeszcze za carskich czasów, pogrążone wśród drzew.
Na rogu wyznaczonego skrzyżowaniem tych czterech ulic dominowały dwie trzypiętrowe kamienice ozdobione gzymsami i balkonami. Fronty tych kamienic wyznaczały posesje wygrodzone drewnianymi, z wysokich na ponad dwa metry desek, płotami. W ten zamknięty obszar, zwany podwórkiem wiodły: furtka i brama, jak i sam płot – drewniane.
Właśnie jedną z nich wjeżdżał ciągniony przez dwa potężne konie wielki wóz, wyładowany ponad miarę, workami z mąką. Kopyta końskie ślizgały się po wybrukowanej kamieniem polnym jezdni, zmagając się z tym ciężarem, pomnażanym wybojami bruku. Ich spienione wargi i dyszące nozdrza, unoszący się nad grzbietami tuman pary dramatyzował świst bata i ochrypły krzyk woźnicy, a czarne wyolbrzymione wysiłkiem oczy ukazywały widzom skalę sił, jakie działały w tym zaprzęgu.
Tuż przed otwierającymi się do wewnątrz wrotami, pomocnik woźnicy zeskoczył z kozła i napierając plecami skrzydło bramy otworzył wjazd do pełnej szerokości. Stał rozkrzyżowany w tym niezbyt szerokim wjeździe, aby ta połówka nie mogła się cofnąć. Konie akurat popychane wozem ze szczytu kolejnego wyboju wciągały wóz w skos wjazdu i całą burtą przesuwały się po miażdżonej piersi pomocnika. Tłum nagromadzonych przechodniów zamarł w bezruchu, gdy pomocnik osunął się za wozem, jak szmaciana kukła. – Był martwy pomimo buchającej ustami krwi i drgawek.
Ja, pięciolatek byłem w szoku stałem jak wrosły w kamienie – z tą chwilą piekarnia z mojego podwórka przesuwała się w mroczną stronę moich skojarzeń.
– Dotąd była tylko tajemnicza, a przede wszystkim zabawna. Należała do rodziców Sławka – chłopca z naszej podwórkowej bandy. Sklep piekarni był przeciwległy do sklepu materiałów piśmiennych, galanterii i księgarni, należących do moich rodziców. Mieliśmy mieszkanie obok i jeszcze na drugim piętrze. Przez okna mogłem widzieć całe podwórze i białe od mąki okna piekarni w oficynie.
Nie było dnia, by: czy to, gdy byłem na zewnątrz, czy gdy gapiłem się na nich przez okno, nie straszyli mnie – mierząc do mnie z wałków od ciasta, a w swych białych fartuchach w białych czapach, nad białymi twarzami wyglądali, jak wojsko św. Piotra. Bardzo tego nie lubiły nasze psy szpice: Bimbek i Asta, dostawały szału! – Kiedyś, gdy będący akurat na zewnątrz piekarz wycelował w nasze okno swój wałek – gorzko pożałował – Bimbek wyskoczył do niego nie zważając na walące się szkło stłuczonej szyby i gnał za nim, aż go dopadł.
Ojciec musiał długo negocjować z piekarzami, a z tym, któremu Bimbek wygryzł tyłek najbardziej – w końcu udało mu się ich przekupić. Odtąd weszliśmy z piekarzami na ścieżkę wzajemnego szacunku. Mogłem im się do woli przyglądać, jak żonglują rozwałkowanym ciastem nad obracającymi się dzieżami.
Podwórze było dla nas całym światem – z całą pewnością do czwartego roku życia – dla mnie. Po raz pierwszy przekroczyłem tę magiczną granicę wychodząc przez sklep, bo wszystkie inne drzwi były przezornie zawsze zamknięte. Myślano, że jeszcze śpię – rodzice byli w księgarni – skorzystałem i wymknąłem się. Nie miałem pojęcia, co skrywa się za murami i płotem. Byłem w sytuacji o wiele trudniejszej niż Kolumb i Magellan i jak oni wiedziałem, że poza znanym mi otoczeniem jest jakiś dalszy ciąg przeczuwalny – nie wyobrażalny.
Aby nie tracić okazji, bycia niedostrzeżonym przez rodziców i wykorzystać te parę sekund – wyszedłem zupełnie nagi. Rozległość świata, najzupełniej zaskoczyła mnie i wtrąciła w trwogę. Mimo to kroczyłem naprzód z myślą, że jak w znany mi dotąd świecie barier – coś mnie wkrótce zatrzyma, ale nie. Nie zdumiewali mnie napotykani ludzie, ani ich rozbawione miny (moja nagość) – zdumiewała mnie przestrzeń i kosmos form, co do których moje doświadczenie całkowicie zawodziło.
Wszystko, co widziałem nie miało nazwy, i nie dawało się zaliczyć do istnień żywych, czy przedmiotów. Na rogu ulicy było coś, co jako niezrównany słuchacz bajek, które czytała mi mama, zaliczyłem do potworów. Faktycznie była to ogromna pompa wody studziennej z zespołem zamachowych kół masowych i korbą. Tak się tym przeraziłem, że zmieniłem kierunek marszu o dziewięćdziesiąt stopni, aby nie widzieć tego więcej i opanować panikę.
Dalej po obu stronach podwórka bez końca były domy, ale inne niż mój o wiele mniejsze o niewielu oknach i też małe domy ciemne z desek, jak nasz płot, pomiędzy nimi drzewa i krzewy, znane mi z naszego podwórka – były jednak inne: ich kształty i cienie były tak różne a niektóre swym ogromem i odmiennością zatrzymywały mnie na długie chwile, kiedy z rękami nad czołem pożerałem okrągłymi oczami zawiły rysunek ich kształtów.
Trwoga, która we mnie mieszała się z ciekawością powoli ustępowała tej drugiej – zapomniałem o domu i o obawie, czy potrafię do niego wrócić, tym bardziej, że dotarłem do innego podwórka bez końca, które krzyżowało się z dotychczasowym. Nie mogłem się nad tym skupić, bo uwaga moja przylgnęła do dziwnego hałasu, który narastał od dali podwórka, na którym byłem.
Dźwięki przybliżały się i na błękicie nieba, w szczelinie drzew coś ciemnego poruszało się, ogromniało i zbliżało do mnie. Zanim zacząłem się bać, pojąłem, że są to dwa olbrzymie psy, jak nasz Bimbek, tyle że ciemno-brązowe o wiele wyższe od mego taty – mają na szyjach czarne włosy i ogony z bardzo długich włosów; nad nimi widać było – nie piekarza, bo nie miał czapki, a jego ubiór był czarno-zielony. Psy miały za sobą dom na kołach, pod którym kołysały się butelki w pudłach, miał ich też pełno na dachu – nieco później dotarło do mnie, że to był furgon z piwem, a wielgachne psy, to konie.
Gdy to zjawisko przeminęło mogłem zadecydować, czy dalej iść podwórkiem na wprost, czy skręcić w to krzyżujące się – skręciłem, zafascynowany rozpostartą po horyzont, złotą, rozfalowaną, wielką trawą, w której skryłem się a jeszcze nad głową miałem wibrujący, złotem gąszcz przedziwnych pędzelków – buszowałem w zbożu, ale wiedza o tym była przyszłością. – Aby do znudzenia nie przypominać o tym, umawiam się z czytelnikiem, że odczyta wszystko dalej w tejże konwencji.
Łany złotej trawy rozstępowały się przede mną, bo wabiły mnie napotykane kwiaty czerwone na przemian z niebieskimi i fioletowymi, które były cudowniejsze od tych z bajek. (maki, chabry i bławatki). Żółte kwiaty (ognichy) jaśniały, jak słoneczne iskry na ciemnozłotym tle zboża. Byłem tak zajęty wpatrywaniem się w niezwykłe szczegóły tych licznych znalezisk, że zatrzymał mnie dopiero, porażający oczy blask lustra wody, a zboże było za mną.
Mama kąpała mnie co wieczór w dużej miednicy, a ta woda przede mną miała swój kres w zielonym pasie drzew ograniczonym niebem. Pomimo, że byłem nagi nie próbowałem wchodzić do tej wielkiej wody – wiedziałem z bajek, że na pewno są w niej potwory. W wodzie była trawa – tak niezwykła, jak ta złota za mną – zielona, wysoka, szeroka wyginała się na wietrze, kołysząc – jakby grożąc gdzie, nie gdzie – brązowymi czubami (tatarak).
Ucieszyłem się, że pod stopami mam trawę znaną mi z naszego podwórka i małe kamienie na piasku dokładnie takie, jak tam. Odkrycie to obniżyło mój nieustanny lęk, tak że wrzuciłem jeden z nich do wody – było to tak wspaniałe, że wrzuciłem wszystkie, jakie mogłem znaleźć.
Nagle w wodzie zobaczyłem słońce i chmury, właśnie wtedy, gdy jedna z nich przysłaniała je. Cień chmury rozświetlały rozbłyski pomarszczonej porywem wiatru wody – pomyślałem: zaraz wyjdzie potwór – rzuciłem się do tyłu w rozszalałe od wiatru zboże. Nie chciałem już być sam, z dala od domu, od kojącej bliskości mamy. Od tego wszystkiego oddzielało mnie, narastające poczucie: całkowitego zagubienia i bezkresne, w moim przekonaniu, zboże.
Po kilku metrach, pędząc na oślep – gnany paniką zagubiłem ścieżkę, którą wydeptałem w drodze nad wodę. Od tej chwili, w panice kluczyłem, oby ją odnaleźć – miotałem się w różnych kierunkach. Trudno było mi myśleć o czym innym, jak o tym, że rodziców, domu – już nigdy nie zobaczę. Trwało to, aż brak tchu powalił mnie na ziemię. Leżałem rozkrzyżowany, widząc w aureoli rozkołysanej i złotej, błękit i dostojnie pojawiające biało-różowe obłoki. Mój szloch, powoli zamieniał się w płacz, chlipanie – aż zmorzył mnie sen.
Śniły mi się nasze psy: Bimbek, Asta i maluchy, które niedawno urodziła Asta. Śniło mi się, że wstałem o poranku, gdy jak dziś rodzice pracowali w sklepie – zabrałem wszystkie trzy maluchy z kosza i zaniosłem do węglarki, skrzynki na węgiel, zamknąłem klapę i powróciłem do łóżeczka. – Mama, która wracała, gdy tato już nie potrzebował pomocy, natychmiast dostrzegła, że szczeniaczków nie ma w koszu i szukała ich. – im dłużej ich szukała, tym mniej miałem ochotę do przyznania się, że wiem, gdzie są i to moja sprawka. – Zaczęły piszczeć i wtedy powyjmowała je z węglarki – białe szczeniaczki były całkiem czarne!
Chłodne dotyki, dreszczem przeniknęły moje ciało i wybudziły mnie. W pozycji noworodka moje oczy ujrzały znaną mi z bajek myszkę, która pomimo, że była na dłoń od moich oczu, wielkością burzyła moje bajkowe lęki, że może być niebezpieczna. Maleńka postura, jasny-szary brzuszek, jasno-brązowy grzbiecik, koralikowe oczka tuż przy moim nosie – mogłem do woli przyglądać się, jak obraca w łapkach i rozgryza żółty koralik z bruzdką pośrodku, których na mnie i dookoła mnie leżało całe mnóstwo.
Moje udręczenie przemieniło się w napiętą uwagę – obserwowałem myszkę podziwiając zręczność jej mikroskopijnych paluszków, gdy wtem słoneczna jasność poprzecinana cieniami zbożowych słomek zgasła. – Myszka wystrzeliła w górę skokiem, jak szelka od moich spodenek, gdy zsuwałem pętelkę z guzika – z szumem i strasznym łopotem coś dużego runęło na moją głowę, Był to ogromny ptak. Wbił się pazurami w miejsce, gdzie przed chwilą była myszka – trzepotał skrzydłami, aż tuman piachu odebrał mi oddech i widzenie. Przekręciłem się na plecy i wierzgałem co sił w kierunku napastnika.
Z pod zmrużonych powiek widziałem, jak rozpościera skrzydła, cofając się przed moimi piętami i stroszy pióra na głowie, rozwierając krzywy dziób. Przeskakiwał na boki, z pazurami wymierzonymi we mnie, sposobiąc się do ataku. Nie mogłem ani na moment spuszczać z niego wzroku, choć raziło mnie słońce przedzierające się spoza jego napastliwych skrzydeł. Przestałem się bać: zmuszony do walki – czułem niezwykłą suchość w gardle i dudnienie rozszalałego serca.
Z całym wysiłkiem napiąłem ciało wsparte na zarytych w stłamszone zboże łokciach wyrzuciłem nogi w kierunku ptaka i zerwałem się z ziemi, rzucając się na niego z nagłą przewagą mojej wysokości. Poderwał się w górę, z ciężkim łopotem skrzydeł i on teraz miał przewagę wisząc z rozwartymi szponami tuż nad mym nagim ciałem. Wyskoczyłem do góry – najwyżej jak mogłem, chwytając go ponad szponami – ściągałem w dół na tyle, że drugim ramieniem i grzbietem dłoni waliłem go w łeb i jak popadło, aż szarpnął się w skos, że upadłem a on odleciał.
Leżałem, dysząc twarzą do ziemi, nie zważając, czy ptak powróci – poczułem wielki głód i pragnienie a całym moim ciele było rozedrganie, Stawało się ciemniej i ciemniej i choć wokół panowała wielka cisza, poza szumem wiatru i zboża – cały zamieniłem się w słuch. Ciemność i samotność nie są dla czterolatków tym, czego pragną – przeciwnie są okolicznościami, do których nie chcą i nie mogą się przystosować. Wyobraźnia dzieci jest tak plastyczna, że potrafi tworzyć rzeczywistość równoległą z bajkowej fikcji. – Są jednocześnie wnikliwymi obserwatorami i kumulują wiedzę codziennego doświadczania.
Gdy myszka mogła jeść te małe ziarenka wysypujące się ze zboża to i ja zbierałem je i żułem – był słodkawe i przy przełykaniu trochę drażniły gardło, ale to żadna przykrość wobec kilku swędzących bąbli, w różnych miejscach ciała, które drapałem. Gdy ujrzałem księżyc zacząłem wypatrywać gwiazdy. – Całe niebo było tak piękne: błękitno-granatowe, wyraziste, że na długo moja świadomość porzuciła rzeczywistość na rzecz wszystkich zasłyszanych bajek z niebem: od Twardowskiego po Królową śniegu.
Wymościłem sobie łóżeczko na udeptanym zbożu i próbowałem się przykryć tym nade mną – udało mi się to jako tako. Wpatrywałem się w niebo, jadłem ziarenka, rozmyślałem martwiąc się i szukając pociechy na przemian. W to, co dotąd dało się słyszeć, czyli wiatr i poszum zboża wniknął nowy dźwięk – słaby, odległy – szybko jednak coraz wyraźniejszy, taki jak w naszym sklepie, gdy ktoś szybko przesuwał – tam i z powrotem, ciężkie kartonowe paki po posadzce.
Dźwięk przybliżał się, stawał się głośniejszy z każdą sekundą – już miałem pewność, że to coś, ten straszny dźwięk gna do mnie. Skuliłem się, pomimo ścisku szczęk – dzwoniłem zębami, jak matczyna maszyna do szycia. Gdy już było nieznośnie głośno, zboże rozwarło się i powaliła mnie wielka futrzana kula – nad moją twarzą błyskały niebieskawo w poświacie księżycowej ostre, wielkie kły.
Gorący płyn lał mi się na nogi – pomyślałem, że to krew – zaciskałem dłonie na swej szyi a gdy poczułem mokry szorstki jęzor na twarzy uwierzyłem, że już koniec, a ten on mnie wciąż lizał i skowyczał. – Lizał mnie i lizał, uniemożliwiając widzenie – wrzasnąłem: „Bimbek” a on zaszczekał piskliwie tak, jak zwykł był z wielkiej radości.
Bimbek przez kilka chwil biegał ze znaną, tylko sobie, potrzebą obwąchiwania mojej zbożowej polanki, po czym spojrzał na mnie wyczekująco – zaszczekał i ruszył przodem, nie miał obroży, więc biegłem obok, trzymając się jego długiej sierści. Biegł najwyraźniej ścieżką, którą przybiegł, ale i tak czułem że moje stopy nawykłe do „bosaka” (chodzenia na boso) są obolałe.
Przybliżaliśmy się do granicy mroku i światła widniejącej ponad zbożem. Najwyraźniej z tym powiązany był dziwaczny hałas, którego dotąd nie doświadczałem. Wkrótce, ponad zbożem ukazała się krecha podzielona dziesiątkami rozświetlonych okien, złożonych z wielu mniejszych szybek. Zjawa ta wraz z setkami okien olbrzymiała, tak jak hałas, który ludziom bardziej doświadczonym niż czterolatek, mógł przypominać huk wodospadu.
Budynek był niezwykły – potworny bezlikiem jednakowych, rozświetlonych okien, hałasujących, jakby wszyscy ludzie, jednocześnie i w wielkiej liczbie, nieustannie klaskali w dłonie.[1] Nad bramą czerwoną – czerwoną od szczytu, po kamienie bruku był wielki obraz – jakby święty.- Był na nim, tak jak na naszym obrazie św. Józef, tyle że sam – bez Jezuska i Matki Boskiej i nie z brodą, ale dużymi wąsami, a z boku był jeszcze większy niby krzyż, ale przekręcony, złożony z zakrzywionego noża, i jakby tłuczka, którym mama rozbijała zrazy na niedzielny obiad.[2] Bimbek pociągnął mnie do stojącej w pobliżu wysokiego muru ogrodzenia postaci. – Był to chłopiec, wykrzykujący do kobiecej głowy wysuniętej z okna na drugim lub trzecim piętrze niezrozumiałe w tym hałasie słowa, wyraźnie bał się bimbkowej paszczy, bo wykręcał się i opędzał od psa rękami, ale Bimbek tylko go obwąchiwał. Kobieta wyrzuciła rurkę, z której chłopiec wyjął karteczkę i sylabizował powoli, że ma zabrać siostrę i iść do babci, spać u niej, bo ojciec, gdy pijany, nie przestanie się awanturować.
Wreszcie spojrzał na nas z całą uwagą i przeraził się na dobre: przecież to pies właściciela księgarni, a ty golasie jesteś tym, poszukiwanym przez wszystkich, jego synem! – Możesz nakazać swemu psu, aby trzymał się z dala od mego tyłka?! Przyjrzał się mojej twarzy z rozedrganą szczęką i szybko ściągnął koszulkę, naciągając mi ją na głowę bez ceregieli. Idziemy – rozkazał. Starając się być między nimi a Bimbkiem usiłowałem dotrzymać kroku prącemu naprzód psu, podążałem, obok milczącego chłopca.
Gdy zbliżyliśmy się do pierwszej latarni powiedział: Jestem Jurek mieszkam na Częstochowskiej, cztery domy od ciebie. U twojego taty moja mama wypożycza książki, czasem przychodzę z nią, już nauczyłem się czytać, choć dopiero za rok pójdę do szkoły. Wiem, że masz na imię Staś, bo czasem widzę cię, gdy przychodzimy do waszej biblioteki. – Chyba antykwariatu powiedziałem niepewnie, bo nie wiedziałem, jaka to różnica, ale rodzice mówili zawsze o antykwariacie, choć nie tylko kupowali i sprzedawali książki, ale także wypożyczali je.
Rozpoznałem drogę, bo w dali, przed nami majaczył, oświetlony narożną latarnią, potwór z wielkich kół. Zbliżaliśmy się do pierwszego drewnianego domu, przed którym wielu ludzi: kobiet, mężczyzn i dzieci niespokojnie i głośno o czymś rozmawiali, gestykulując, chodząc jedni do drugich – to tu, to tam. Powoli, co raz wyraźniej dało się słyszeć moje nazwisko.
Gdy ich mijaliśmy Jurek głośno zawołał: ”znalazłem, wskazując mnie: „ to zaginiony” dokrzyczał. – Rozgwar zamilkł na chwilę, a potem zamienił się na grad pytań: gdzie…, kiedy…, jak… itd. – Od zgromadzonych odłączyli się starsi chłopcy a nawet dziewczyny i szło to towarzystwo już z nami, choć Bimbek, biegając i pomrukując złowieszczo wokół mnie trzymał ich na dystans.
Nie bardzo wiedziałem, dlaczego przy następnym drewnianym domu wszystko wyglądało podobnie: znowu gromada ludzi, znowu poruszenie na mój widok i te same pytania i jeszcze większa asysta prowadzących mnie już nie tylko ludzi młodych, ale i starszych, a nawet latarnik: mama zawsze mnie wołała do okna, gdy zauważyła, że jest i przy pomocy długiej tyczki z haczykiem i karbidówką zapala gazowe latarnie w pobliżu.
Wszystko to powoli budziło mój niepokój, bo przy naszym domu dostrzegłem już znanych mi, na co dzień, sąsiadów, których gesty i słowa, że będę „wymiłowany” – mówiły, o jednym -najwyraźniej o moim tyłku, który był miłosiernie zasłonięty zbyt dużą na mnie koszulą Jurka. Słowo „wymiłowany”, pobrzmiewało tajemniczo i groźnie, bo ja dotąd brałem od mamy klapsy, ale „wymiłowany, to jeszcze nie byłem. Gdy za rogiem do pochodu dołączyli: pani Piekarska, pani Załobina, pan Wierszeń, Kajos Stępniak, pan Woźniak i staruszek Miler z latarkami, to poczułem się już całkiem nieswojo.
Tramwaj nr 3 zatrzymał się zgrzytliwie na przystanku u zbiegu Böhmische Linie i Kasseler Straße (ulice: Przybyszewskiego i Łęczycka)[3]. Ludzie wysiadali – zaledwie kilka osób, także młoda dziewczyna i niemiecki oficer, kierując się w przeciwnych kierunkach, bo on z wagonu „Nur für Deutsche“, a dziewczyna z drugiego – für Untermenschen.
Smukła nastolatka o ciemnoblond włosach rozwiewanych podmuchami z chmurnego nieba i śpiesznym, naprzeciw wiatru, krokiem wymijała się z Niemcem, gdy szydełkowana jej chusta o dużych, jak sieć okach zabrała mu kordzik. Wyszarpnięty siłą jej pośpiechu, pomimo sznura z frędzlem, mocującego go z pochwą – wlókł się za nią na naciągniętej chuście, pobrzękując na kamieniach jezdni.
Stanęła bezradnie obezwładniona, przeszywającym lękiem, patrząc jak zawrócił i schyla się z uśmiechem – podnosi sztylet i mówi coś, czego nie jest w stanie zrozumieć, bo wszystko dzieje się za szybko.
Tramwaj, który już ruszył – zatrzymał się hałaśliwie. Z niemieckiego wagonu wysypała się czwórka różnych wzrostem, ale barczystych mundurowych w butach z cholewami, bryczesach, trójczłonowych
hełmach Polizei, a za nimi motorniczy w nowiutkim mundurze niemieckiego personelu tramwajowego.
Otoczyli dziewczynę, i nie zważając na powtarzane wielokrotnie słowa oficera „bitte lass sie in ruhe” zawlekli ją do niemieckiego wagonu. – Tramwaj ruszył, a z nim oficer, wskakując w ostatniej chwili na stopień wagonu dla Polaków. – Przesiadł się na następnym przystanku i cały ten konwój wraz z pojmaną dziewczyną po kilku przystankach dotarł do Friesenplatz[4] i tu wszyscy – także oficer wysiedli.
Patrzył dokąd ją prowadzą, aż zniknęli w bramie wjazdu do dworku Ludwika Gejera. Podszedł tam szybkim krokiem i rozmawiał dość długo z wartownikiem, który wcześniej przechadzał się przed pasiastą budą wartowniczą. Karteczkę pośpiesznie napisaną i wręczoną mu na koniec przez oficera schował do kieszeni i odsalutował odchodzącemu, prężąc się i stukając obcasami.
Helena – takie było imię dziewczyny, gdy już wypchnięto ją w tłum poza drzwi Verhörbüro der Polizeistation[5]teraz mogła przyjrzeć się miejscu, do którego nigdy przedtem nie miała dostępu. Dziwiła ją wspaniałość parku przy białej fabryce Ludwika Geyera.
Jako potomkini Broniszów z Broniszewic wiele czytała o ludziach, którzy potrafili iść z duchem czasu i wykorzystywać XIX – wieczne koniunktury. Pragnęła, by rodzicom powiodło się odzyskanie pozycji w kontynuacji tradycji rodzinnej, ale w duchu nowego czasu, lecz wybuch wojny całkowicie i dramatycznie przekształcił to myślenie w najbardziej ponure wizje.
Szczególnie, teraz to, że oto wnuk Ludwika Geyera przed trzema miesiącami został zastrzelony przez Gestapo. Powszechnie mówi się o tym, że nie chciał podpisać volkslisty, a zatem dla zastraszenia innych potencjalnych oponentów. Oprzytomniły ją nieco te refleksje łagodzące stres, targający jej dziecinną jeszcze duszą, pomimo niepełnych szesnastu lat. – Dotarło do niej to, że nie jest sama, że wokół jest mnóstwo ludzi, w przestrzenni wyznaczonej najeżonymi zwojami drutu kolczastego, rozpostartego pomiędzy kozłami z drągów.
W tej ciasnocie, mniejszej od jej przydomowego podwórka, byli ludzie z łapanki: kobiety i mężczyźni, dzieci, młodzież i starcy. Skołowana półprzytomnością usiadła blisko z niewielu siedzących, przy jedynym w obrębie zasieków miejscu, które było od czasu do czasu w słońcu, gdy wychodziło z rzadka spoza chmur.
Nawet nie wiedziała, że jest przyczyną czyjegoś zatroskania, gdy dosłyszała ciche pytanie: Czy pozwolisz się okryć, bo jesteś skrajnie zmarznięta. – Spojrzała na łysego, eleganckiego pana siedzącego po jej prawej stronie, którego szeroko rozstawione oczy oraz zaokrąglone brwi, usta jakby w wiecznym uśmiechu zachęcały do ufności.
– Władysław Dzierżyński[6] przedstawił się szeptem. Helena Broniszewska – odpowiedziała, również cichutko, bo czytała na każdym przystanku, na murach budynków, od chwili wtargnięcia Niemców do Łodzi Aufruf’y, że w niemal wszystkich urzędach, instytucjach i placówkach publicznych nie można było rozmawiać po polsku.
Obowiązywał powszechny nakaz pracy, reglamentacji żywności, system kartkowy na produkty odzieżowe oraz zakaz posiadania szeregu przedmiotów osobistego użytku, w ramach którego konfiskowano radioodbiorniki, aparaty fotograficzne, lornetki, zabierano też książki, prasę czy nawet kolekcje znaczków.
Obowiązywał zakaz wstępu do większości łódzkich parków oraz do kawiarni, restauracji i zakładów kąpielowych. Każdy przejazd Polaka koleją lub autobusem na terenie Kraju Warty wiązał się z potrzebą posiadania osobnego zezwolenia władz policyjnych.
Poczuła, że okrywa ją swoim płaszczem, pachnącym jak lawendowe mydło, i aby nie był narażony na zimno, przytuliła się do niego, było to kojące, jak bliskość tatusia, dla którego była całym światem z niewysłowioną wzajemnością.
W miarę jak zmierzchało słuchała jego słów, że nie musi się martwić, bo dr Oskar Winter, Niemiec z pochodzenia jego współpracownik, na pewno wyjedna jego uwolnienie, a gdy to nastąpi on postara się, aby i ona została uwolniona.
Słowa mężczyzny docierały do Heleny, jak przez grubą warstwę waty. Jednak pragnęła, aby mówił – koiło to, powściągało jej rozszalałe myśli. Były chwile, że zapominała o własnej zgryzocie. – Zaczynała wtedy widzieć, co się wokół dzieje. Ludzi przybyło a niewielka przestrzeń wyznaczona kolczastym ogrodzeniem i zimno zmuszały ich do konwulsyjnych ruchów.
Pomimo zmroku ta więzienna przestrzeń była oświetlona przenikliwym światłem umieszczonych na wartowni reflektorów. – Jeden z nich z nieubłaganą częstością smagał snopem światła ciemności wytyczone granicą zasieków. Rozgwar dookoła, nie dający się porównać z żadnym, dotąd przez Helenę słyszanym – może tylko trwożną modlitwę – przerywał krótkie letargi w jakie zapadała.
Ten dźwięk zakłócił krzyk, niby wybuch w nagłości słowa Achtung wzmocnionego rozedrganiem blaszanej tuby – potem ten sam ochrypły wrzaskiem głos huczał po polsku: „Dziewczyna aresztowana na przystanku linii tramwajowej 3 ma natychmiast iść w kierunku wartowni”. Wezwanie powtórzono jeszcze, ale zanim tuba zamilkła od strony wartowni, roztrącając tłum kolbami karabinów wbiegli na plac z uwięzionymi, dwaj żandarmi niemieccy, a zewnętrzną przestrzeń poza zasiekami ubezpieczały oprócz strażników dwa wielkie wilczury powstrzymywane za obroże.
Helena drżała, wciskając się bezwiednie w ramię mężczyzny, w głowie miała huragan myśli, ogromniejące fale paniki, wyzwalającej kalejdoskop obrazów z przeszłości, jak u kogoś, kto za chwilę ma przekroczyć granicę zaświatów. Dzierżyński chciał coś uczynić, aby umniejszyć ciężar niepewności losu, od którego w tych okolicznościach spodziewać się można było tylko najgorszego, zarówno dla wszystkich uwięzionych, jak i tej młodziutkiej dziewczyny.
Pochylił się, aż dotkał wargami jej ucha i mówił ściskając i potrząsając jej dłonie: „Ktoś przyszedł, aby cię uwolnić – nie martw się – jestem tego pewien!” – Mówił to z całym już przekonaniem po raz kolejny, bo sam w to uwierzył, tak jak wierzył w swoje uwolnienie przez Oskara Wintera. Przesunął dłonią po jej, opadających na ramiona, falujących włosach, odsłaniając policzek i bardziej dotknął go nosem niż pocałował. Helena poderwała się i ruszyła ku Niemcom, ale po chwili zawróciła i odwzajemniła pocałunek pochylając się nad łysiną Dzierżyńskiego.
Długie cienie ludzi w hełmach dołączyły do jej cienia – odwróciła się: stali przed nią – czterdziestolatek z nalaną twarzą, wyokrągloną hełmem nasadzonym po brwi i wyższy lecz sporo młodszy żandarm o twarzy mniej zabawnej, w kominiarce pod hełmem, ale to on rozkazywał – powiedział: „Sie sind das Mädchen, das wir zum Wachhaus bringen sollen, weil Ihre Kleidung wie beschrieben ist”[7].
W odpowiedzi ruszyła w kierunku wartowni, a właściwie białego budynku Roberta Geyera, którego parter wraz z przyległym terenem Niemcy wykorzystywali tym razem, jako tymczasowy śródmiejski Umschlagplaz[8] . Mały żandarm szedł przed Heleną, a wyższy tuż za nią, i brutalnie raz za razem wpychał jej lufę karabinu w plecy, a w przypływie swej żołdackiej fantazji – trafiał pomiędzy pośladki i niżej.
Spodziewała się najgorszego, ale nim minęli sztuczne jezioro parku, tłum więźniów w zasiekach, na widok wjeżdżających ciężarówek – popadł w bezbrzeżną panikę. – Helena widziała, jak kolejne grupy Niemców segregują więźniów: krzyk, wrzaski, płacz, harmider – widziała, jak na skrzynie ciężarówek wpychani są mężczyźni, na inne kobiety, którym odbiera się dzieci, a te wrzucane są na ciężarówki, jak worki.
Gdy znaleźli się w środku, w pomieszczeniu wielkością przypominające teatralne foyer – przebywało tam kilku Niemców w porozpinanych mundurach: siedzieli w fotelach, ustawionych w trzech grupach, przy masywnych stolikach z kamiennymi blatami, a dwóch przy dużym biurku przypominającym stół bilardowy.
Część 2
Pierwsza zaniepokoiła się mała Stefcia – pięcioletni maluch miał od starszej siostry wiele naobiecywane, aż po czytanie wieczorne „Bajecznej opowieści o królewiczu La-Fi-Czaniu, o żołnierzu Soju i o dziewczynce Kio”. Ponawiane pytania Stefci w coraz to większym zniecierpliwieniu, w miarę upływu czasu pozbawiły Helenę matkę Helenki resztek opanowania, gdyż niepokój trwale gościł w sercach matek, będący lękiem o najbliższych przebywających poza domem w tych koszmarnych czasach aresztowań, łapanek, wywozu do niewolniczej pracy do Niemiec z ulicznymi egzekucjami włącznie.
Wyobrażenie o przyszłości jawiły się w najciemniejszych barwach osamotnionej matce dwóch córek, w tych szarościach późnej jesieni, daremne dotąd oczekiwanie, brak wieści od męża oraz męża jego siostry Stanisławy, którzy dotąd nie powrócili z frontu po bitwach na pozycjach Armii Łódź w 10 Dywizji Piechoty: 5 września przeważające siły niemieckie – siły pancerne i lotnictwo spowodowały wycofywanie się polskich jednostek w kierunku Wisły, albowiem nie chciały one dać się oskrzydlić przez postępujące od północy z Prus i od południa niemieckie dywizje pancerne.
Armia Łódź przez 4 dni, aż do świtu z 5 na 6 września, w ciężkich walkach opóźniała niemiecką ofensywę. Ostatnią wiadomość od mężów Helena i Stanisława otrzymały 7 września, gdy front polski, broniący Warszawy, na południowo-zachodnim podejściu został przełamany przez pancerne dywizje niemieckie. Obaj wraz z całą resztą jednostki zostali skierowani do bezpośredniej obrony stolicy dla wspomożenia oddziałów dowodzonych przez generała brygady Waleriana Czumę.
Znaczący upływ czasu od wkroczenia Niemców powodował, że obie kobiety Helena I Stanisława, trwożyły się, myślały o mężczyznach, jak o poległych choć w coraz rzadszych, nieśmiałych przebłyskach nadziei łudziły się jeszcze, że każdy następny dzień może być dniem ich powrotu. – Ale ten dzień nie nadchodził, i ten dzień: dziś choć już mijało południe uszczuplił się jeszcze o Helenkę – przy biednym, okupacyjnym posiłku, a przecież już od kilku godzin powinna być, aby zasiąść we troje przy obiedzie, a dotąd nie powróciła.
Słońce zrównało się brzegiem tarczy z czarnym konturem budynków przeciwległej strony ulicy i wyświetlało pogięte krzyże ram okiennych na ścianie, oddzielającej pokój od kuchni skromnego mieszkania na drugim piętrze ponad pomieszczeniami sklepu materiałów piśmiennych, galanterii i księgarni, o których wspomniano tu na samym początku.
Pochylone nad stołem postacie Heleny i małej Stefci, wydobyte z mroku rozstrzelonymi, prawie poziomymi promieniami zachodu, poderwało pukanie do drzwi – pukanie rytmiczne, pozwalające wiedzieć, kto puka, że to swój, i otwarcie mu drzwi jest bez jakiegokolwiek ryzyka.
Stefcia natychmiast była u drzwi, wdrapując się na kuchenny stołek, aby przekręcić pokrętło zasuwy. – Krzyczała: jeszcze nie wujciu, jeszcze nie, bo drzwi otwierane do wewnątrz obaliłyby ją wraz ze stołkiem, wuj Rogowski – codzienny gość, opiekujący się rodzinami pozbawionymi mężów i ojców zaginionych na wojnie wiedział doskonale, jak powoli uchylać drzwi, aby dziewczynka uporała się ze stołkiem i mogła mu zawisnąć na potężnym torsie, obejmując szyję i obsypać pocałunkami.
Wuj Jan zawsze odwzajemniał serdeczności dziewczynki różnymi drobiazgami, ale zawsze miał jakieś niespodzianki także dla Lusi (Helenki) i Heleny – zazwyczaj interesujące książki, kwiaty, a najczęściej zaprowiantowanie, gwoli wzbogacenia okupacyjnego odżywienia. Zdziwiła go nieobecność Luśki i powolność poruszeń Heleny – nigdy dotąd odstawienie krzesła i ruch ku niemu, jakby z wahaniem tyle nie trwał. – Wyczuł, że ta smukła, urodziwa 28-letnia szatynka o delikatnych rysach, usiłuje skrywać w przedwieczornych mrokach pokoju swe jasno-błękitne oczy, które dopiero co płakały.
Jego myślenie uwarunkowane zagrożeniami okupacji natychmiast przeszło w tryb awaryjny, tym bardziej, że podchodząca doń Helena nie patrzyła, jak zawsze swym promiennym spojrzeniem, które było mu tak miłym, lecz pochyliwszy głowę chowała oczy w głębi pofalowanych włosów, aby nie poznał, jak ogromny lęk trawi jej ducha. Nie zdążył powiedzieć cokolwiek, gdy znowu zapukano. – I tym razem pukanie przypominało alfabet Morse’a.
Jan ubiegł dziewczynkę, wpuszczając przystojnego, jasnowłosego młodego mężczyznę, dźwigającego spory wiklinowy kosz, a gdy zamknięto drzwi mieszkanie wypełniła oszałamiająca woń świeżego chleba. Młodzieniec wyjął z kosza bochenek tak szybko, że ze spodu osypała się mąka, tworząc efektowny zjawy w grze świateł i cieni zachodzącego słońca. Jerzy (Georg) był jednym z dwóch synów właściciela piekarni, o której już wspomnieliśmy – Andreasa Hornunga, a która od początku 19 wieku należała do przybyłej z Niemiec – i w następnym pokoleniu spolonizowanej rodziny.
Jerzy Hornung śpieszył się ze swą bardzo niebezpieczną misją codziennego obdzielania wszystkich sąsiadów jego piekarskiej rodziny – chlebem, którego najeźdźcy z Niemiec – dawnej Hornung’ów ojczyzny – pozbawili, wprowadzając racje żywnościowe dla Polaków na poziomie powolnego wyniszczania. – Już chciał wyjść rewanżując się za słowa zażenowanej podzięki, zażenowanym, nieśmiałym uśmiechem, gdy Rogowski, doznając nagłej iluminacji przytrzymał go za ramię.
– Słuchaj Jurku: Luśka! … ona nie wróciła dotąd – tak Heleno nie powróciła! W tym momencie i Jurek dostrzegł, że kobieta jest pogrążona w bezgranicznej rozpaczy, to że zachwiała się sprowokowało go do pochwycenia jej w ramiona, a coś takiego było dotąd dla niego tylko sennym marzeniem. Miał 17 lat i pani Helena, jak każda inna piękna kobieta, codziennie widywana, mogła być inspiracją dla ideału jego pragnień.
W ciągu ułamka sekundy z przywołanych w jego myślach skojarzeń uprzytomnił sobie, że tym ideałem jest Helenka ta 16-latka, o której dotąd myślał jak o dziecku, Wspomnienia jej ciągle innego wyglądu wykreowanego światłami pór dnia, pogody, ubioru, wyrazu twarzy, spoglądania, brązowo-złotego lśnienia jej włosów, i tych kształtowanych najlżejszym powiewem wiatru ułożeń skromnych sukienek w poruszaniu się, jakby pod wpływem sobie wymyślanej melodii.
– Odezwał się nie głośno, ale stanowczo: odnajdę ją i przyprowadzę pani Heleno. Pomógł wraz z Rogowskim zapanować jej nad sobą i próbowali obmyślić plan, który by się powiódł, tymczasem Stenia biegała z chlebem do sąsiadów do których Jerzy nie dotarł.
Oberstlejtnant Peter J z 9 pułku górskiego po aneksji Austrii został przeniesiony do Gebirgsjägerregiment’u z którym wziął udział w kampanii na Sudety w 1938 r. i w kampanii Polskiej w 1939 r.
Jesienią 1940 r. spędzał urlop frontowy w Kitzbühel w najbardziej znanym w świecie ośrodku narciarskim, przypadkowo został zaangażowany, jako zastępujący aktora w kręconym tam filmie alpinistycznym.
Peter, spotykał tam sławną, piękną Helene Amalie „Leni” Riefenstahl, pracującą nad filmem – uwodził ją pomimo, że była na to nad wyraz obojętna. To tylko potęgowało jego namiętność. Leni nie zaznała nigdy przedtem takiego huraganu uczuć, nigdy dotąd nie trafiła na taką desperację uwodziciela – w końcu uległa, i było to wstępem do wielkiej miłości.
Gdy Peter odjechał na front, godziny rozłąki były trudne do zniesienia. Przychodziły listy od ukochanego, nawet po kilka w ciągu jednego dnia.
Póki co ten front okazał się być na krótko w podbitej Polsce, Łódż, jako zachodnie miasto II Rzeczypospolitej, zostało wcielone w granice III Rzeszy: zostało włączone w granice „Kraju Warty” na statusie miasta wydzielonego, nie była już stolicą okupowanej Polski, została potraktowana jak obszar rdzennie niemiecki, natomiast Kraków stał się stolicą Generalnego Gubernatorstwa.
Zanim jednostkę Petera skierowano na front bałkański był służbowo wysyłany, jako oficer łącznikowy wraz z majorem Seppem Schochem, do Reichsgau Wartheland – konkretnie do Litzmannstadt, czyli Łodzi z powodu szkolenia jednostek Wehrmachtu w dziedzinie metod zwalczania dywersji na obszarach okupowanych.
To Sepp był sprawcą kłopotów Heleny. Ten wysoki, smukły, wysportowany, dwudziestosześcioletni, z tyrolskiej, katolickiej rodziny, nie mógł zapomnieć o zdarzeniu, w którym los – przez chwilę zaledwie – połączył ich drogi. Myślał o tym od wielu godzin i dziwił się, bo w jego dotychczasowym doświadczeniu po raz pierwszy był zaangażowany tak intensywnie i natrętne z powodu tej młodziutkiej dziewczyny. Zdał sobie sprawę, że chwilę trwało wyszarpnięcie przez chustę nieznajomej kordzika, ale przecież pojechał tramwajem, żeby wiedzieć, czy będzie w stanie jej jakoś pomóc. Nie była to decyzja natychmiastowa, raczej odruch – może w pierwszej chwili ciekawości, ale w miarę, jak jechał spoglądając na nią w chwilach, gdy konwojenci rozdzielali się, aby coś do siebie powiedzieć – Nie mógł oderwać oczu od jej twarzy o fascynująco delikatnym profilu.
Prawdopodobnie czuła to, bo napominała się ustawicznie, aby nie odwracać głowy. Policjanci z patrolu stracili zainteresowanie oficerem, tak jak zignorowali jego pierwszy apel o uwolnienie dziewczyny.
Mógłby usiąść, bo w wagonie poza mundurowymi i dziewczyną było niewiele osób, ale nie widział by jej ponad eskortą – wspierał się więc, aby ni tracić równowagi o poręcz podwójnych ławek i pionową rurę, wzmacniającą całość. Niecierpliwił się, że nie rozgląda się i nie zobaczy jej twarzy o choćby moment dłużej niż wtedy, gdy podnosił bagnet i starał się zrozumieć, co właściwie zaszło, że przyczyną jest jej oryginalna ażurowa chusta i nie to go zaskoczyło, a zjawiskowość tej okrytej nią nastolatki.
Helena nie spodziewała się, że oficer wskoczy do wagonu, z którego przecież wysiadł – intrygowało ją to, choć gorzej już być nie mogło: wszystko wyglądało tak ponuro, że broniła się przed myśleniem co ją może spotkać: jaki koszmar przed unicestwieniem. – Słyszała wprawdzie jak oficer prosił, aby zostawili ją w spokoju – dlaczego jechał, czy z jej powodu?
Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku i Helena nie mogła przemóc woli sprawdzenia, czy oficer wysiada, czy jedzie dalej i wtedy spojrzenia ich połączyła zaledwie chwila, mimo to że każde z tych spojrzeń odzwierciedlało nieporównywalne stany emocjonalne, to dla obojga jasne było, że ich oczy muszą sobie powiedzieć o wiele więcej, a na tyle, na ile potrafią.
Po tym, jak widział twarzyczkę dziewczyny, jeszcze dziecinną, ale dorosłą bezmiarem strapienia i oczy, które przez moment spoglądały w jego oczy z magnetyzmem, wyrażającym bardziej siłę niż lęk i jakby zaciekawienie niż wrogość – zrozumiał, że tego łatwo nie zapomni, będzie myślami powracał do tej dziewczyny, której niezwykła twarz i delikatna sylwetka uwielokrotniały siłę przemian w jego świadomości.
Jerzy rozdał pozostałe bochenki lokatorom poddasza, a mieszkało tu niewiele rodzin: Winklerowie, Kolanowscy, Tulińscy, Jasiniakowie, albowiem znaczną powierzchnię skrzydeł kamienicy na planie litery L zajmowały dwa strychy wykorzystywane na suszenie bielizny. Zbiegł po drewnianych schodach czwartego piętra i kamiennych aż do aneksu w parterze, łączącego frontowe skrzydła L-ki z oficyną piekarni i tu rozstawił kosze chlebowe, aby pieczywo z następnej zmiany trafiło do reszty beneficjentów.
Do akcji poszukiwań Helenki nie mógł włączyć nikogo ze znanych mu osób pochodzenia niemieckiego, bo podlegali takiej samej presji ze strony Niemców, jak jego rodzina: starszy brat Henryk zmobilizowany został do Wehrmachtu, a w piekarni coraz to pojawiali się niemieccy aktywiści różnego pokroju z przedstawicielami władz okupacyjnych, policji i wojskowych. Musiał się dogadać z co najmniej jednym z najbliższych kolegów z kamienicy: mógł wybierać pomiędzy kilkoma, odpowiednim wydawał mu się Kaius – starszy syn dozorców kamienicy: bystry, rosły, blondyn, który potrafił sprostać każdemu wyzwaniu. Nikt nie wchodził mu w drogę i ta reputacja rozciągała się od Bałut po Chojny, krążyły pogłoski, że miał błogosławieństwo Ślepego Maksa[9], że bywał w „Kokolobolo”, że popularne powiedzenie Bałuty i Chojny to naród spokojny, bez kija i noża nie podchodź do bałuciorza, bo biją, katują i majchry w serce pakują…, to właśnie również o nim. Miał do niego respekt nawet Lutek Prozner – tak, tak, ten z Chojen, z najniebezpieczniejszej ulicy w łodzi – ulicy Lelewela.
W kamienicy była świadomość tej famy, ale codzienna rzeczywistość, w której Kaios, bo tak wszyscy mieszkańcy mówili o nim i do niego się zwracali, był dla nich oddanym przyjacielem, pomocnym w każdej potrzebie – zawsze dostępny w dzień i w nocy. Byłoby czymś niezwykłym, gdyby ktoś szukając go zmarudził dłużej niż pół godziny, a jeśli go nie było, to matka i młodszy brat zawsze umieli powiadomić, kiedy niezawodnie będzie.
Zwykle wraz z bratem i asystą jednego albo dwóch chłopaków z pobliża podrywali gołębie z gołębnika dachu drewnianej szopy przyległej do ogrodu Matelskiego: właściciela składu farb i chemii, który nie wiedzieć czemu, pierwszy z okolicy został uwięziony i wywieziony przez Niemców nie wiadomo dokąd.
To podrywanie gołębi nie było bezcelowym rytuałem. Wszyscy, którzy akurat byli na podwórzu wiedzieli, że gdy rozlegnie się okrzyk „obcy”, „obcy” natychmiast zacznie się dziać: Kaios wraz z chłopakami błyskawicznie zajmą najdogodniejsze stanowiska obserwacyjne, ale to on będzie dowodził polowaniem.
– Potężnym gwizdem na palcach poderwie stado gołębi, a chłopaki będą meldować, gdzie – po której stronie nieba, ponad dachami i drzewami, fruwa obcy gołąb dopóty, dopóki stado nie doścignie i wchłonie go, a następne zawołane gwizdem nie wyląduje wraz z przybłędą na dachu gołębnika, a wtedy Kaios z siatką ze sznurka, na obręczy o metrowej średnicy, zakradnie się pod dyktando obserwatorów możliwie blisko pod wystającym znad ściany dachem szopy, podsypując ziarno dla zwabienia obcego na krawędź i w wyskoku godnym olimpiady nakryje obcego siatką.
Jerzy zastukał w wielkie okno parteru oficyny, gdyż widział Kaiosa poprzez firanki, przybliżając twarz do szyby, gdyż chciał mieć pewność że zapadający zmierzch nie będzie przeszkodą w wywołaniu Kaia z mieszkania, który wyszedł po chwili, ale ubrany, jak na dłuższy spacer, co Jerzy uznał za niezwyczajny dar kolegi – wyczucia sytuacji. Nie musiał mówić mu o Helence, bo ten już wiedział. W tej małej społeczności, jak w rodzinie nic nie mogło być zbyt długo bez echa. Obaj na raz mieli to samo w głowie.
Podwójny dukt drewnianych rurociągów o średnicy powyżej metra, które od widzewskich fabryk poczynając odprowadzały wody technologiczne z bielenia i farbowania biegnące kilometrami przez ciąg fabryk na kierunku wschód-zachód, w dolinie Jasienia przecinając Szlezyng[10]. – Tak, ta droga choć niełatwa, najeżona przeszkodami niby poligon do ćwiczenia elitarnych wojsk w walkach ulicznych pozornie pozwalała przeniknąć im na teren rezydencji Ludwika Geyera, gdzie jak się spodziewali pośród ofiar codziennych łapanek, mogła być także Helena.
Poczekali, aż zmierzch zamieni się w ciemność – niepokoił ich księżyc, który choć w kwadrze, to uwolniony z pod chmur działał jak teatralny projektor. Wysunęli się ostrożnie z Częstochowskiej na Przędzalnianą i przeskakiwali z bramy do bramy dopóki była zabudowa, ale po minięciu Milionowej ta możliwość skrywanego przemieszczania kończyła się. Aura godziny policyjnej była pustką ulic i ciszą, z porażającymi łodzian, raz po raz, odgłosami pieszych i zmotoryzowanych niemieckich patroli. Wyboru nie było: po prawej ściernisko po zbożu, po lewej za solidnym murowanym, z wprawionymi w przęsła kutą w metalu kratą, parkanem – łatwym do sforsowania, aż do rurociągów dominował starodrzew parku szpitala im. dr. K. Jonschera[11].
Po chwili byli po drugiej stronie. Biegli wzdłuż parkanu od Przędzalnianej, aby nie znaleźć się w rozświetlonej oknami szpitala przestrzeni i wpaść w łapska szkopom. Szpital był nimi przepełniony – dostali w okolicach między Łodzią a Sochaczewem (Bitwa nad Bzurą) tęgie lanie – pomimo odległości słyszeli niewyraźne fragmenty niemieckich rozmów. Od fabryki Karola Scheiblera[12] szpital oddzielał wysoki, drewniany płot 3, metrowej wysokości, zwieńczony drutem kolczastym. Gładkie, najeżone drzazgami drewno masywnych desek, nasączone po wielokroć zużytym olejem maszynowym przyhamowało impet Jurka i Kaiosa.
Usiedli w gąszczu bezlistnych krzewów, aby coś postanowić. – Właściwie wiedzieli, że muszą sforsować ten płot w tym miejscu, gdyż jako młodzi chłopcy robili to wielokrotnie. Teren fabryczny był strzeżony szczególnie w nocy, a produkcja nie ustawała nawet na chwilę. Z setek okien hal fabrycznych – budynków z bordowej za dnia cegły z detalami, niby zamki obronne zwieńczone krenelażem[13] za grubymi murami i wspaniałymi bramami – z tych okien wylewało się światło i ogłuszający hałas tysięcy maszyn. Dzięki temu mogli mówić do siebie głośno bez obawy. Jerzy, jakby chcąc szukać zrozumienia u Kaiosa zauważył, że Scheibler nie sprzyja Niemcom, ale ma z nimi niemałe problemy, wie to jako Hornung Polak z niemieckimi korzeniami.
– Tak, przekonywał, jakby sam siebie Jerzy: Scheiblerowie nie dadzą się, mają w genach to samo, co twórca imperium Karol „Przewidział kryzys na rynku bawełnianym, spowodowany wojną secesyjną w Stanach. Zamówił w USA bezmiar bawełny, Kiedy dostawy bawełny, w wyniku wojny, zostały ograniczone Scheibler miał wystarczająco dużo surowca, by produkować wtedy, kiedy inni zamykali fabryki. Miał tak wielkie zapasy, że wystarczały one nie tylko na produkcję własną, ale również na sprzedaż przędzy po trzykrotnie wyższej cenie.
Obawiam się – odrzekł Kaios, że doznasz wielkiego rozczarowania: nie tacy jak Scheiblerowie nie oparli się Hitlerowi, za rok, dwa i ty pójdziesz z Wehrmachtem na front jak twój starszy brat. A do centrali Scheiblerów na Wodnym Rynku wdarła się, jak pewnie wiesz AEG[14]!
Jurek nie miał na to dobrego argumentu, czuł się Polakiem bardziej zagrożonym przez Niemców niż inni koledzy, mający nie polskie korzenie. Do momentu dojścia Hitlera do władzy nikt w jego rodzinie poza przybyłymi z Niemiec do Łodzi rodzicami jego ojca nie kultywował niemieckiego pochodzenia. – Nawet dziadek Andreas, choć przeważnie mówił po niemiecku, to do pracujących w piekarni starał się mówić po polsku, a z wiekiem miewał tylko problemy z deklinacją, koniugacją i akcentem. Teraz cały wypiek dobowy z piekarni Hornunungów rekwirował okupant, a chleb dla głodujących sąsiadów, z zagrożeniem życia, musieli kraść z własnej piekarni. Do niemieckiego wojska nie pójdzie, jak tego dokona nie wiedział – brata zniewoliło gestapo szantażem całej rodziny, ale Jurek wierzył, że znajdzie na to remedium.
Teraz musimy przeleźć przez płot Kai, bo czas nagli, Helena może zostać wywieziona i nigdy jej nie odnajdziemy. Mówiąc to, poczuł lęk o najważniejsze, co mógłby stracić- o swoje skryte pragnienia – bohaterkę swych myśli na jawie i we śnie.
Z plecaka wyciągnął linkę i zestaw trzech stalowych brech, które dwoma ruchami zespolił w potrójną kotwicę i przywiązał doń linkę. Pewnym rzutem zaczepił żelazo na płocie. Kai zaciągnął linkę próbując jej wytrzymałość. – Po chwili obaj siedzieli pod drutem kolczastym. Teraz kolczasty! – Jurek rozpiął kotwicę na pojedyncze brechy dwie podał Kaiowi a najdłuższą przekręcał wielokrotnie drut, aż pękł z dźwiękiem struny w kontrabasie.
Gdy byli dziećmi włazili tu od Przędzalnianej po kracie i wtedy było łatwo, teraz pracowali jak włamywacze i nawet zeskok z 3. metrowego płotu mógł być niefortunny i był. Bo na ziemi, gdy pakowali brechy do plecaka w łoskocie fabryki usłyszeli ujadanie psów i dostrzegli w pasie fabrycznego światła dwa brytany, które pędziły ku nim z furią zgłodniałych tygrysów. Błyskawicznie pojęli, szansą na ocalenie jest dobiegnięcie do wiaty z niepełnymi ścianami, która majaczyła w pobliżu rzucili się w jej kierunku w napiętych skokach, jak Jesse Owens[15] na dystansie 100 m na berlińskiej olimpiadzie w 1936 r. Wpadli do środka, ale psy także. – Nadludzkim wysiłkiem, w wyskoku uchwycili górną krawędź najbliższej ściany i zdołali podciągnąć się, aby siąść nań okrakiem. Psy próbowały doskoczyć do ich stóp.
Jurku prowokuj psy, aby zostały w środku krzyknął Kai, zeskoczył na zewnątrz i w kilku skokach dopadł drzwi i zatrzasnął je, zapierając się nogami – plecami, dociskając drzwi, ale przy nim już był Jurek, wraz z odzyskanym plecakiem, który porzucił na widok psów. Brechą rozłupał wieko skrzyni na piach, sprzętu p. poż. ochrony wiaty i najdłuższą dechą podparli klamrę do otwierania drzwi. Dla pewności skobel zabezpieczyli wyciągniętymi ze skrzyni bretnalami, bo inaczej ataki brytanów na drzwi mogły poskutkować ich sforsowaniem. Teraz psy były w środku, ale gdzie byli ludzie, którym one zwykle towarzyszą?! – Po raz pierwszy mogli się rozejrzeć i skupić na najważniejszym, gdzie jest ochrona fabryki?
Dość łatwo było upewnić się, że przeciwnika wypatrzą pomiędzy szeregiem fabrycznych budynków i równoległym doń płotem długim na 100 m – dalej teren rozszerzał się był poza zasięgiem ich wzroku. I rzeczywiście wypatrzyli: dwie czarne sylwetki i rozkołysane światła lamp dostrzegli na torach bocznicy kolejowej – szli w oddali, kilkaset metrów przed nimi, ale w ich kierunku. Nagle sylwetki skręciły w lewo do rozświetlonego baraku. Chyba śnię krzyknął Jurek do Kaja, który z tablicy p. poż. wyłuskał zgrabny toporek. – Oni udają, że nas nie ma odkrzyknął, poprzez huk fabryki: byli skonsternowani – nie wiedzieli, co myśleć o zachowaniu ochrony. Tak, oni boją się, prawdopodobnie nie zostali zastąpieni przez szkopów. Czyli – co robimy Jurku? – Myślę, że idziemy do rurociągów. Ruszyli schyleni, biegnąc w ciemności pod płotem, przeskakując przez liczne przeszkody w rodzaju: podkłady pod skrzynie, oraz skrzynie pełne tytli lub szpul. Na końcu tego toru przeszkód musieli ominąć dużą wiatę na bawełnę i przemknąć przez oświetlony plac wyładunkowy, i nic nie wskazywało na to, że zostali zauważeni.
Dobiegali do rurociągu i już byli na pochyłości rowu, którym przebiegał, gdy w odległości niespełna kilku kroków posłyszeli szczęk metalu i poderwały się przed nimi dwie masywne postacie, zastygając w groźnych postawach strzeleckich, rysujących się w świetle rozbłękitnionego księżycem nieba. I usłyszeli nie pozostawiające złudzeń wezwanie: „Halten an, lassen ihre Waffe fallen, nicht einen Schritt weiter”!
Wyższy niebezpiecznie odwodził zamek nie przeładowując broni i puszczał go. Kai odrzucił strażacki toporek, a Jurek upuścił plecak. – „Hände auf den Nacken, Beine weit auseinander und umdrehen”!
Zostali zrewidowani i doprowadzeni do oświetlonego baraku. Tu mogli się sobie przyjrzeć. Ochroniarze byli w znanych im dobrze przedwojennych uniformach straży Scheiblerowskiej, w wieku pod 50-tkę, a widząc ich młode zgnębione twarze wiedzieli z kim mają do czynienia, bo odłożyli broń, plecak Jurka i toporek Kaia, a niższy przemówił czyściutko po polsku – niech zgadnę – idziecie do obozu przejściowego po kogoś zatrzymanego w łapance?
Twarze tych ludzi były przekonujące w zatroskaniu, więc chłopcy potwierdzili ich przewidywanie. – Tak, idziemy po moją siostrę rzekł Jurek w nadziei ich zrozumienia dla determinacji w jego i Kaia działaniu. Nie wy pierwsi i ostatni powiedział wyższy częstując wszystkich „Egipskimi” wzięli papierosy, a niższy podał ognia. Z jakimi rezultatami pozornie obojętnie zapytał Jurek, szarpiąc ukradkiem za rękaw Kaja sposobiącego się do przejęcia jednego z k-emów. W spojrzeniu Jurka Kai odczytał poirytowaną negację i opuszczeniem powiek potwierdził, że zrozumiał. Usiadł zrezygnowany powoli obok Jurka i powiedział: Jeśli tak wielu próbuje, to pewnie z dobrym skutkiem.
Niestety, idą tam – potem słyszymy serie po serii z broni maszynowej i cisza, i nikt nie wraca! – Wyższy powiedział to i zwrócił się do drugiego strażnika: powiedz im Antoni, co widziałeś, jak cię tam zabrał szef, aby gestapo mogło nam rozkazać, gdzie nam ochronie fabryki wolno wchodzić, a gdzie rozciąga się, pomiędzy obozem przejściowym, a terenem naszej fabryki, strefa śmierci.
Strefa rozgrodzona jest od fabryki podwójnymi zwojami kolczastego drutu i kontrolowana 24 godziny przez patrole z dobermanami, w nocy jest dodatkowo przeczesywana silnymi reflektorami, tak więc sforsowanie jej jest mało prawdopodobne.
Antoni wskazał na broń i kontynuował: ostatnio dozbroili i nas, choć dotąd radykalne były psy wielu wycofuje się w skutek ich akcji i naszej perswazji, bo psy zatrzymują ludzi nie atakując ich do póki są nieruchomi, wówczas intruzów przejmujemy i perswadujemy, ale wielu chce iść dalej – wy jesteście pierwsi, którzy poradzili sobie z psami – co z nimi zrobiliście?
Pognały za nami do tej pierwszej wiaty z prześwitami pod dachem, gdy były w środku: przeleźliśmy na zewnątrz i zablokowaliśmy je, podpierając drzwi deską. Kai jeszcze pod wpływem emocji dodał: refleks, szybkość i łut szczęścia, bo inaczej rzecz byłaby powtórką, tych innych, przypadków, tak jak pan opowiedział.
Mamy z tym wszystkim wielki kłopot, bo szef i my sami nie mamy motywacji, aby kogoś krzywdzić i obawiamy się, że sami skończymy na gestpo, bo teraz niezależnie od tego jaką podejmiecie decyzję, czy wycofacie się, czy pójdziecie dalej – musimy trochę postrzelać w niebo i w ten sposób postawimy na nogi Niemców w obozie. Dobrze, że psy żywe, bo inaczej wszystko byłoby bardzo, bardzo skomplikowane!
Gdy Helenę wprowadzono poprzez niemieckojęzyczny rozgwar westybulu – próbowała dostrzec wszystko, co w półmroku geyerowskiego, gabinetu mogło być istotne dla jej ratunku – stanu jej ducha. Spojrzała chwilę wyczekująco na mężczyznę, siedzącego w fotelu, przeszył ją strach, jak i wtedy, gdy go rozpoznała, że jest Niemcem, któremu jej chusta wyszarpała dziś rano bagnet Deutsches Rotes Kreuz. Istotnie był to major Sepp Schoch – poczwórny węzeł srebrnego sznura naramienników nie pozostawiał, co do tego żadnych wątpliwości.
Helena wiedziała, że jest to oficer, ale nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia rangi, zresztą nawet przez chwilę nie o tym myślała: Intrygowała ją natomiast jego twarz zupełnie dla niej nie dla brutala, jakim okazał się – była ckliwie delikatna, a szare oczy zamiast spodziewanego okrucieństwa patrzyły na nią z troskliwym napięciem – zdawały się niemo pytać: co powie, czy też zrobi dziewczyna, którą przed chwilą sponiewierał na oczach współrodaków ze służb wartowniczych, funkcjonariuszy różnych stopni i wieku, w porozpinanych mundurach i zachowaniu wskazującym luz i rozochocenie.
Wprowadzenie dziewczyny na rozkaz nie było dla nich niespodzianką, bywało bowiem, że wyróżniające się urodą kobiety, dziewczyny w podbitych krajach traktowano, jako łup wojenny, a w tym akurat przypadku ten, który się na to połakomił uatrakcyjnił wieczór tej gromadzie „rasy panów”, przepełnionej germańską pychą: Nakłonił Helenę, aby czyściła mu jego oficerskie buty: gdy robiła to nieporadnie jedną z kilku szmat, dostarczonych przez konwojentów, którzy nad nią nadal stali, poszturchując a okrzyki przyglądających się temu Niemców stawały się coraz bardziej sprośne – pośród salw śmiechu: Sepp nagle wstał i skierował się do bocznych drzwi westybulu, wskazując porozumiewawczo konwojentom, aby prowadzili Helenę za nim – nie zaraz, a za pięć minut – dotknął kciukiem tarczy zegarka a potem otworzył dłoń w geście oznaczającym owe pięć minut.
W momencie, gdy zrozumiał, że w jej wyczekującym spojrzeniu nie ma lęku lecz pogarda, gdy teraz mogła na niego patrzeć z góry odrzucając długie włosy i rozwierając oczy szeroko, jakby w zdumieniu, że nie przywykła do tego, aby tak stać przed siedzącym mężczyzną, a do tego przed którym przed chwilą klęczała – Sepp zerwał się z fotela na całe ponad 180 cm wzrostu i wyszeptał: wybacz mi – przepraszam – wszystko wyjaśnię: Mówił bardzo wolno niepewny, czy dziewczyna cokolwiek rozumie.
Przyglądała mu się teraz zapomniawszy o całej swej męce, głodzie i chłodzie przypominał jej wschodzącą, ale okrzykniętą już gwiazdę – Clarka Gable o niemieckich korzeniach – miał jak on słodycz w rysach i przy tym wzroście tą mimozowatą smukłość i przygarbienie, i gdy nie była pewna co inni w nim widzą, tak samo mieszane uczucia wzbudzał w niej ten oficer i zastanawiała się, jak taki landrynkowaty chłopak mógł się zdobyć na wojskową karierę.
Nadal milczeli a Helena spoglądała na niego z niedowierzaniem, odgarniała raz za razem porywczo, osuwające się w przechyleniu głowy włosy i dostrzegła w jego oczach zakłopotanie i nieśmiałość. – Odsunął fotel i sięgną w kierunku okiennego parapetu po szpilkowany pakunek, który w tym momencie do niej kierowany okazał się bukietem róż. Wstrząsnęła głową a włosy, jak kurtyna znowu osunęły się jej na oczy i policzki – odgarnęła je już wolniej, opuszczając dłonie po chuście o wielkich okach, która niczym jedwab podkreślała jej smukłą postać a wiele godzin temu ta chusta, wyszarpując obosieczny kordzik stała się jej nieszczęściem, o którego końcu nie była nawet w stanie myśleć.
I oto, jakby nie dbając , czy dobrze, czy to źle, że ten Niemiec przekona się że ona wszystko doskonale rozumie o czym on mówi – zaczęła mu recytować, spoglądając w jego szare jak mundur oczy, gdy on trzymał te róże w geście wręczania:
„Blumen, ihr schliesslich den ordnenden Händen verwandte (…)
Kwiaty, wy, rękom pokrewne w urodzie
(rękom dziewcząt z wczoraj i dzisiaj),
Co często na stole leżycie od brzegu do brzegu, w ogrodzie
Lekko ranne i na wpół bez życia,
Czekając na wodę, która by je z zaczętej agonii
Podniosła znowu na ręce – czułymi palcami
(…)
Gdybyście znowu odnalazły się w dzbanie,
Zwolna chłodniejąc i ciepło dziewcząt jak spowiedź
Wydając z siebie, jak grzech ciemne, męczące,
Kwiaty, które spotkało zerwanie,
Jak związek z tymi, co wiąże się z wami kwitnące.
(…) wieder zu ihnen, die sich euch blühend verbünden.[16]
Intonacja głosu Heleny zmieniała się i strofy wiersza grzmiały gniewnie w kontraście do treści subtelnie, opisującej niedolę ściętych kwiatów, które dla kaprysu nie mogą być nadal kwitnące. Oczy Heleny pomimo rozbłysku łez, wyzywająco przenikały oczy Seppa, w których rozpoznawała, jak potężną emocjonalną burzę powodują w nim wypowiadane przez nią słowa.
– Po chwili, gdy skończyła – chwili, która zdawała się trwać pomimo, że były to sekundy – powiedział cicho, żeby przyjęła róże, i wkładając je do dzbana uratowała od agonii
czułymi palcami, które on chciałby dotknąć… I zrobił to, wziął jej dłoń w swoją, jak najdelikatniej, a ona nie sprzeciwiła się … i przyjęła bukiet, a skrywany, prawie niedostrzegalny uśmiech, który nie uszedł uwagi Seppa – rozświetlił, jej twarz, pogrążoną dotąd w ciężkim strapieniu.
Poprosił, aby usiadła, przysuwając fotel. Ze skórzanego, wojskowego nesesera wydobył termos i postawił przed nią kubek parującej herbaty z przestrogą, że to wrzątek. Co to za wiersz, kto autorem – zapytał. Reinera Rilke: wiersz bez tytułu – odpowiedziała.
Zdumiał się, jak w jednej chwili wiersz bez tytułu – jego aktualną sytuację zmienia w poczucie bezkresnego absurdu, w poczucie czasu utraconego. – Pocieszał się, że był tego świadomy, że oględnie mówiąc uwikłania implikowane przez hitlerowską dyktaturę przeminą, a póki co, nie będzie dla świętego spokoju nonkonformistą, a broń Boże dysydentem – na ten czas, poddał się procesom, redukującym rozterki określanym w psychologii, jako zjawisko wypierania.[17]
Nie chciał się chwilowo nad tym zastanawiać – doznał jednak niezwykłej iluminacji, jakby objawienia, jak Mojżesz na Synaju.[18] Helena niespokojna o rozwój wydarzeń odgadywała stan ducha Niemca. Nic niezwykłego nie było w tym, że zawodowy żołnierz armii takiej, jak ta tresowanej mentalnie do kolejnych podbojów nie zna Rilkego, czy wie, że istnieje coś takiego jak literatura. Jej tatuś został żołnierzem z poboru do obrony kraju i z tej wojny nie wrócił, być może za sprawą tego oficera.
Chociaż podobał się jej – młodziutkiej dziewczynie, jako mężczyzna, to nie próbowała wyobrażać sobie jego intelektualnej głębi. W jej przekonaniu mógł być prostakiem, któremu imponowała kariera wojskowa, bo jakby inaczej osiągnął taką rangę? Zresztą podobnie, jak on myślała o tym tylko przez chwilę – bardziej intrygowała ją zmiana jego zachowania: gdy wcześniej ją upokarzał, teraz częstował herbatą… i do tego te róże!
Nie przyszło jej na myśl, że to niefortunne poranne spotkanie jest z cyklu przypadków ekstremalnie rzadkich, niczym zmiana orbit ciał niebieskich. Nie mogła też wiedzieć z upływem chwil i godzin przekształciło się w jego umyśle w fascynację nią samą, i że stała się obsesją jego myślenia.
Po chwili odezwał się, przełamując jej roztargnienie: Tak niewiele mamy czasu, a chciałbym coś wiedzieć – ostrożnie pozostawał w ogólnościach, aby niczego nie zepsuć – coś wiedzieć, ot choćby poznać Twoje imię. Grzała dłonie kubkiem herbaty i po raz pierwszy, przełknąwszy jej nieco odpowiedziała ledwie dosłyszalnie: Helena – a więc jednak w tym kierunku to idzie – pomyślała. I ona zadała pytanie: Czy przybył Pan po to, abym wyczyściła panu buty? Uprzedziłaś moje wyjaśnienia, o których wspomniałem na początku. Przyjechałem tu aby Cię uwolnić. I musiałem wpisać się sposobem w okoliczności – choćby ze względu na tych tam za drzwiami. Gdyby odkryto moje prawdziwe zamiary – ani ty nie byłabyś wolna, a i ja podzieliłbym twój los. – Zresztą nie chcę się nad tym rozwodzić.
Widział, że rozumie, że mówił to wszystko szczerze, gdyż wyzbywając się nerwowego napięcia zaczęła zasypiać, osunąwszy się na oparcie fotela i gdyby nie wyjął jej kubka z rąk – upuściłaby go. Zamknął drzwi gabinetu na klucz i usiadł w fotelu naprzeciw Heleny zadowolony, że może się jej przyglądać dowoli. – Słyszał jej spokojny oddech i podziwiał niezwykle dla niego piękno jej twarzy: co raz to inne, co raz doskonalsze, jak zdumiewał się tym za każdym spojrzeniem; jakby z rozmysłem unikając wpatrywania się ciągłego, w obawie, aby nie rozbudziła się od siły tego spojrzenia. Zapamiętywał te delikatne rysy o oryginalnym, fascynującym ukształtowaniu: usta, oczy, rzęsy, brwi i te sploty spontanicznie rozrzuconych włosów, aby móc po każdym odwróceniu od niej oczu ujrzeć, jak najdokładniej, Helenę w swojej wyobraźni.
W jego myślach panował zamęt jakiego nigdy dotąd nie doznawał: Ulgą było to, że on jak i cała jego rodzina byli świadomi utopii hitleryzmu. Jemu zaś, który doświadczał skutków tego pod szantażem[19], m. in. w czasie operacji „Fall Weis”[20] – niemieckiego najazdu na Polskę, na kierunkach przemieszczania się jego jednostki. był świadkiem popełniania przez Wehrmacht zbrodni i zdawał sobie sprawę, że to tylko ułamek tego, co dokonywało się w skali całej operacji.
Świadomy że może pozwolić Helenie tylko na godzinę snu, kontrolował każde swoje poruszenie, aby jej nie zbudzić i obmyślał, jak zadbać o jej bezpieczeństwo a sobie stworzyć szansę do uzyskania jej odrobiny przychylności, bo zdawał sobie sprawę, że na niewiele może liczyć. Roił sobie nadzieje, że mógłby przynajmniej, od czasu do czasu napisać do niej list i oczekiwać na odpowiedź. Wszystko to zdawało się być czystą fantazją, zważywszy na obfitość niewyobrażalnych przeszkód w groteskowym świecie, w którym przyszło im żyć. Zastanawiał się jak on – dwudziestosześciolatek, biorący udział w najeździe i okupacji kraju tej szesnastoletniej dziewczyny – dziecka jeszcze ma jej złożyć ofertę –– narzeczeństwa na trzy – letnią próbę, niby nomen omen, jak Andrij Bołkoński Nataszy Rostowej z Wojny i Pokoju.
Stasiek nie wierzył, że cały pułk przedziera się, jak popadnie: pojedynczo lub grupami na wschód. Jednak po rozproszeniu Armii Łódź: pięć dywizji wraz Sieradzką Brygadą ON, jakby zniknęło na rozkaz prawdopodobnie szefa sztabu wyparowały pułki, bo pułk w bojowym składzie, to ponad trzy tysiące ludzi. Przedzierano się w topniejących liczebnie mniejszych od batalionu, od kompanii, właściwie w grupach i grupkach, bo przecież kompania, toż to ponad 50 osób. Jego podopieczny Władek nawet o rok starszy, ale przez siostrę, jako małżonek powierzony bratu w opiekę był w ciągłej, delikatnie mówiąc, niedyspozycji psychicznej – nie bardzo wiedział na której części ciała nosić hełm – salamandrę, przeceniając znacznie jego właściwości ochronne. Nie mógł też dać się przekonać, aby zostawić gdzieś w krzakach pięciostrzałowy Mauzer wz. 1929 nieco ponad metr długi i skuteczny na 1,5 km ,ale w marszu całe 4 kg nieporęcznego obciążenia. Stasiek ze swoim rozstał się natychmiast pozostawiając jedynie, bardzo praktyczny, długi, nóż kłujny – bagnet, który wraz łopatką piechura pozwalał się każdej salamandrze, w ciągu 15 minut zakopać się w nadwarciańskim piachu.
Dla Władka, do którego dla nazwiska Szczepaniak i tak wszyscy zwracali się Szczepan nie była to prosta decyzja, choć w sześciu ładownicach pasa nie pozostał ani jeden z 90 sztuk kal. 7,92 nabojów uzupełnionych jeszcze na pozycji. Polegało to na tym, że Szczepan dostroił się do Ignaca Leśniewskiego, który jako działonowy dyrygował batalionowym boforsem. – Leśniewski miał do tego 2 ludzi, nie wliczając amunicyjnych i woźnicy. Jakoś w tej dywizji, w tym pułku, tym batalionie, w tej kompanii spotkali się ludzie, będący rodziną, bądź co najmniej sąsiadami lub mieszkańcami tej samej łódzkiej ulicy Częstochowskiej. Działonowy Leśniewski wiedział, co się robi z armatą już 1920 r., bo wtedy dostał order wojenny: Krzyż srebrny Virtuti V kl. między in. za to że walił do Sovietów z armaty pomimo nogi w ranach opatrzonej onucami. Był jeszcze stary Gogolewski, człowiek dojrzały, jak został zmobilizowany – trudno pojąć, bo gdy Stach liczył sobie 34 lata, to Gogolewski miał na pewno ponad pięćdziesiąt lat, i chyba został zmobilizowany do saperów, bo obowiązkiem mobilizacyjnym objęci byli rezerwiści do 40 roku życia.
Właściwie kompania była tu prawie w pełnym składzie: Odłączeni byli tylko ci, którzy musieli korzystać z dróg jeszcze nie zablokowanych ostrzałem, czy uchodźcami i musieli zdążyć, borykając się z cięższym sprzętem, uzbrojeniem (były to przede wszystkim zaprzęgi konne) pomiędzy dwoma kolumnami niemieckimi na nowe linie obrony nakazane przez sztab Czumy. Do końca sierpnia kopali i budowali umocnienia polowe pomiędzy Wartą i Widawką. Komentując głębokość wykopów, grubość 1,4 m lanego bez wytchnienia betonu Ignac Gogolewski, który był najtęższym strategiem kompanii i nie ukrywał, że tu rozegra się coś, co będzie Armagedonem.
Na klimaty rozpościerające się nad Polską miało wpływ w tym zdumiewającym roku wszystko, co nie uchodziło za normalne, a było tego mało co. Armia Łódź rozlokowana była, jako obrona strategicznych obszarów Łodzi i Piotrkowa nad rzeką Wartą i jej południowo-zachodnimi dopływami lewo i prawobrzeżnymi: zabezpieczeniem Warszawy przed głównym uderzeniem przeciwnika – umacniała się na pozycjach w ostatniej dekadzie upalnego, nabrzmiałego, suszą sierpnia. Dla wojska była to porażka, bo mundury i całe wojenne oporządzenie piechura – niby przewiewne, bo drelichowe były tu nad Wartą w temperaturach ponad 25 C mało znośne. Niewyobrażalne było, aby woda w rzece była ciepła, a była.
Pomiędzy Wartą a Strońskiem rozpościerał się bezkres łąkowo leśnych z nadrzecznymi, meandrującymi jak sam nurt – łęgami wierzbowymi, topolowymi, olszowymi i jesionowymi przemieszanymi z szuwarami i wikliną nadrzeczną w szerokiej niekiedy na 3 km dolinie tej jednej z największych rzek polskich. Wysoczyzny brzegowe osiągają do 20 m ponad nurt rzeki. Te rajskie panoramy niewymownego, nieustającego zauroczenia zderzały się bezkompromisowo z narastającym wojennym zagrożeniem.
To nieodgadnione narastało z każdym metrem umocnień jakie budowali na linii obrony z bunkrami co 300 m, głównie betonowymi, których budowę wszczęto znacznie wcześniej, bo od 24 czerwca. Do Armii Łódź uformowanej w drugiej dekadzie marca 1939 r. włączano zmobilizowanych rezerwistów, ale głównie regularne jednostki, jak na przykład 30 pułk Strzelców Kaniowskich rozlokowany na 7 bunkrach pod Strońskiem. Ze względu na brak pieniędzy, materiałów a także z powodu braku fachowców linia umocnień obronnych Warty budowane były siłami mobilizowanych rezerwistów z których tworzono Samodzielne Kompanie Pracy i budowano tą polską „Linię Maginota” dzień w dzień po 12 godzin pracy, na 3 zmiany z natężeniem na granicy regeneracji sił.
W Sieradzu na bocznicach do 31 sierpnia nie wiadomo, co mogło by jeszcze przykuć uwagę widza, jeśli wyobrazić sobie, że w tym natężonym ruchu, nagromadzonych wszelkiego rodzaju pojazdów, sprzętu, ładunków, wojska, robotników, zaprzęgów, broni, skrzyń poprzekładanych długimi zestawami wagonów kolejowych różnego typu jakiś ktoś mógłby tylko patrzeć, a nie być przynaglany bezwzględnym obowiązkiem ustawicznego działania – to taki uważny obserwator mógłby zwrócić uwagę na trzech piechurów, uginających się pod nadmiarem sprzętu, ale coraz to do siebie pokrzykujących z wyraźnym ukontentowaniem.
Jaki cud chłopaki, że się spotykamy: patrz Ignac, toż to Niemiec Paweł Winkler – adres: Przędzalniana 82 sąsiad z trzeciego piętra pohukiwał również z imienia Ignac tyle że Leśniewski. – Ja, ja, to ja, ale tam pomiędzy wagonami są dwaj murzyni z Przędzalnianej – harują przeładowując wory z cementem na te ogromne fury ustawione kolejno w niekończącym się szeregu! Nawet z nimi nie pogadacie – możecie się im tylko objawić, ale z wyczerpania robotą pomyślą, że to sen a nie jawa. Dlatego też „Winki” objawmy się, to im przyda sił do przetrwania i wieczornego spotkania u żyda w Woźnikach.
Ze sporym trudem, pokonując bocznicowy parkour, niekiedy tam i na powrót dotarli do miejsca, gdzie chłopcy Samodzielnej Kompani Pracy taszczyli 50 kilogramowe worki cementu na ciągle kolejne podstawiane wozy. Aby wypatrzyć Stacha i Szczepana Winki wspiął się na drabinkę wysokiej budki jednego z krytych wagonów Talbot wyładowanych po dach worami cementu i mało nie spadł na tory pod wrażeniem widoku, który nim wstrząsnął, bo nie mógł (może i dobrze) dobyć ani słowa, aby powiedzieć tym na dole: co takiego ujrzał wewnątrz budki wagonu.
Zachwiał się i osunął z hukiem, waląc solidnym, wojskowym butem o drewnianą burtę budki, gdy dzięki nierdzewnym gwoździom drugiego trzewika wyhamował na metalowym szczeblu drabiny. Tak przekrzywioną w okienku twarz Winklera ujrzeli Stach i Szczepan wyrwani tym łomotem, łoskotem z ledwie sklejonej upiornej drzemki, która miała mieć rytualne w kompanii 30 minutowe trwanie. Oficjalnie meldowali kapralowi drużynowemu wyjście do latryny. Gdy oblicze Winklera na powrót wypełniło okno budki i do tego zaczęło do nich przemawiać polsko-niemieckim slangiem, którym Winkler lubił się popisać w przypływie dobrego humoru, a brzmiało to o wiele bardziej intrygująco niż ciepło śląskiej gwary – byli przekonani, że sen trwa nadal, choć była to 100 procentowa jawa!
Wszystko następne rozegrało się w sekundach, obaj zerwali się na nogi blokując wzajemnie w ciasnocie budki, aby zwaliwszy się na drzwi pospadali w skłębieniu na kocie łby bocznicowego bruku. Nad nimi w osłupieniu jawiły się wąsy i marsowa twarz Gogolewskiego i jego łysa pała z kozackim czubem a z drugiej strony też łysa pała, ale i szczecina nieforemnej bródki Leśniewskiego i jego ciągle rozbawione spojrzenie. Na spodzie tego stosu trzech ciał gramolił się najbardziej poszkodowany upadkiem Winkler, przeklinając po polsku i po niemiecku – stękał: das ist mir zu dumm; jetzt wird mir’s aber zu dumm![21]
Pozbierali się, powstając otrząsali z siebie kurz wymieszany z cementem, więc to, co tu w upale najobfitsze – ubabrały się niby pudrem gołe, spocone torsy Stacha i Szczepana, co tylko przydało tym smukłym, wysokim mężczyznom imponujących, posągowych kształtów, jakie zainspirowałyby Michelangelo Buonarrotiego w przeciwieństwie do Paula Winklera, którego nikła postura zwieńczona była głową natychmiast i na ogół i zawsze kojarzoną z wizerunkiem, szantażującego od kilku lat Europę i z wyjątkiem reżimów sojuszniczych – resztę świata Adolfa Hitlera, tyle że w miękkim wydaniu, parodiującego go komika Charlie Chaplina, a nie porażającego gangsterską bezwzględnością i obłąkanym spojrzeniem wodza III Rzeszy.
Brali się w ramiona, nie zważając, czy już to zrobili, czy ściskają się i grzmocą po ramionach po wielokroć, nie mogąc się nadziwić, że po wielu miesiącach, gdy kolejno mobilizowani, żegnali się odprowadzani przez rodziny i znajomych na dworzec łódź kaliska, lub dworzec łódź fabryczna odjeżdżali, tkwiąc na długo po tym w otwartych oknach, kiedy bliscy ich już dawno znikali w dali, w otchłani przeszłości, od której ich myśli nie chciały się uwolnić, gdy oni uwożeni byli mocą pędzącego w przyszłość pociągu.
Spotkać mogli się tylko w nocy, choć Stasiek i Szczepan i tego nie byli pewni. Próbowali tym trzem, z regularnego wojska, w kilku zdaniach określić swoją sytuację, że tak oto są zapędzeni do roboty przy bunkrach, że po powrocie do kwater w wiosce nie mają siły jeść, tylko padają na sienniki i natychmiast zasypiają – więc jak tu myśleć o spotkaniu?! Gogolewski, Leśniewski i Winkler natychmiast postanowili, że to oni przyjdą na kwaterę Stacha i Szczepana. Wiedzieli jak mocna jest ich pozycja w kompanii pancernej, a Winkler był oficjalnie w kompanii zwiadowczej, ale był też w ciągłej dyspozycji dla oficera informacyjnego w zakresie codziennych lektur dostarczanej z Łodzi prasy niemieckiej: Volkszeitung, Freie Presse, Neue Lodzer Zeitung, Soldaten-Zeitung der Schlesischen Armee.
. Potrafił w niecałą godzinę przygotować serwis najistotniejszych informacji dla dowództwa pułku w języku polskim z ukazaniem całego kontekstu polityczno-wojskowego. Wszystko to miało koszmarny wydźwięk nieuchronności wojny i nieporównywalnej przewagi w uzbrojeniu i liczebności Wehrmachtu.
Pozostali dwaj Gogolewski i Leśniewski, jako rezerwiści ponad 40 letni wprawdzie nie trafili do saperów, bo ich rolę w pułku pełnił pluton pionierów: 4 drużyny wyposażone w, 10 łodzi typu T-35, 8 pontonów typu LMPD, 60 mb kładki piechoty typu P-29, 128 kg materiałów wybuchowych., choć nie przechodzili szkolenia na poligonie Barycz, które polegały głównie na intensywnych marszach na różnych wielokilometrowych dystansach z pełnym wyposażeniem – nocami i dniami a nawet w maskach przeciw gazowych. – Nie mieli powodu do narzekania, że w żołnierskim rzemiośle oszczędzono im, poligonowego znoju: wszystkie braki w wyszkoleniu weryfikowała – tu nad Wartą twarda rzeczywistość: musieli ciągle zmieniać pozycje, bo sztab w Sieradzu wiele razy zmieniał koncepcję uformowania linii obrony, albowiem wywiad ciągle modyfikował dane o nieprzyjacielu. Najpierw spodziewano się natarcia z rejonu Międzybórz – Syców przez Kępno w kierunku na Sieradz i planowano działania opóźniające na przedpolu Warty, aby potem przejść do nieustępliwej obrony za rzeką. Przy takim niedoczasie dowództwo pułku poza zajmowaniem linii obronnych na przedpolu, musiało znaleźć czas na ćwiczenia wyrównujące wyszkolenie batalionów kadrowych z batalionami żołnierzy z poboru. Praktycznie ćwiczono przy okazji każdego wytężonego marszu związanego ze zmianą pozycji: wypadu na przedpole, dokonania kontruderzenia, a po oderwaniu się od przeciwnika powracano na ufortyfikowaną linię prawego brzegu Warty. Wszystko zaczynało się od akcji plutonów pionierów, organizujących forsowanie rzeki dla kompanii zwiadowczych i plutonów łączności, a gdy te namierzyły już linie przeciwnika podciągano na stanowiska kompanie ciężkich karabinów maszynowych z plutonami moździerzy 81 mm. W ślad ruszały kompanie strzeleckie – żołnierze z karabinkami Mauzerami, mający na wyposażeniu także rkm Browning (każdy pluton), karabiny ppanc. i granatniki 46 mm. Kompanie przeciwpancerne i plutony artylerii piechoty i ciężkich karabinów maszynowych musiały być szczególnie mobilne – ich rolę wyznaczała sytuacja pola walki, dlatego dowództwo nie ustawało w ćwiczeniach, aby spełniły pokładane nadzieje.
Tak właśnie było, gdy kompanie przeciwpancerne po raz nie wiadomo który przeprawiły się na lewy brzeg Warty: Zaprzęgi z Boforsami przemknęły na stanowiska, wzniecając tumany wypalonego piachu na wysoczyznach brzegowych. Pionierzy improwizowali cele z pościnanych drzew ledwie dostrzegalni z odległości prawie 2 kilometrów. 9 działonów po wyprzęgnięciu koni, ustawiało armatki i jaszcze w sposób umożliwiający szybką zmianę stanowiska padały komendy, błyski ognia i dymu znaczyły miejsca, z których dobywał się huk.
Porucznik Zygmunt Brodowski nie miał powodów do satysfakcji, gdy pierwsze salwy omijały nieruchome cele, co będzie, gdy będą to szybko przemieszczające się pojazdy pancerne wroga? Niewesołe refleksje nie miały dalszego ciągu, bo dwóch pionierów na rowerach hamowało szybką jazdę po nierównościach łęgu tuż przed nim. Panie poruczniku meldujemy się po ustawieniu pozornych celów – sierżant Małecki prosi o zgodę ustawiania celów w zróżnicowanych do 500 m odległościach. Jeszcze nie teraz – na razie nie wstrzelili się w żaden cel, jak widzicie: to ćwiczenie ma w zamyśle trafianie w cel ze zmianą kąta ostrzału w płaszczyźnie poziomej większego od 25 stopni. Co oznacza przemieszczanie armat – możliwie najszybsze, ale niechby się wreszcie wstrzelali w prosty cel.
Panie poruczniku, jakby pan nam pozwolił przycelować ze trzy razy, to my te cele rozniesiemy, bo my akurat nie pionierzy, nie saperzy! Brodowski wahał się chwilę, zwrócił się do adiutanta i wydał rozkaz: Powiedz działonowym że ci dwaj na dwóch Boforsach zastąpią celowniczych – jak się nazywacie? Leśniewski Ignac i Gogolewski Ignac odkrzyknęli – wykonać, również krzyczał, gdy ci trzej już biegli, aby mogli go słyszeć akurat po huku dwu kolejnych salw.
Trochę się przy mobilizacji pogubili pomyślał Brodowski, patrząc na leżące w pobliżu rowery pionierów. Nawet nie patrzył na cele, choć sięgnął po lornetkę, gdy usłyszał, że zmienił się rytm salw na skrzydłach linii Boforsów. I gołym okiem wychwycił dwa trafienia, wyrzucające w powietrze chmury miazgi, tumany pyłu z potarganych pociskiem odłamkowym, burzącym wierzb i czegoś tam jeszcze.
Nie do wiary mówił do siebie przyciskając lornetkę do oczu, gdy z krańców linii Boforsów padały salwy w sześciosekundowych odstępach czasu zmiatając cele po kolei od lewej, jakby dyrygent zdyscyplinował orkiestrę – tylko takie porównanie zdawało mu się właściwe.
Po różnych perypetiach, jakich doświadcza wielu – trafiłem, bez całkiem świadomego wyboru, do 5-letniej zawodowej szkoły średniej w Łodzi. Szkoły oddanej ledwie co do użytku przy poklasku PRL-owskich mediów. Inwestorem było Ministerstwo Energetyki – resort najważniejszy w tamtym czasie, który nie szczędził grosza na to przedsięwzięcie o czym mógł przekonać się każdy, kto miał szczęście być zaproszonym na otwarcie obiektu i oglądać gmachy, sale wykładowe, laboratoria, aule, halę gimnastyczną, wyspecjalizowane pomieszczenia zajęć pozalekcyjnych, zespół boisk, etc. Tak pomyślane Technikum Energetyczne zapewniało uczniom nie tylko zdobycie zawodu, ale także umożliwiało ogólne wykształcenie, w jak najszerszym tych słów znaczeniu. Umożliwiało bowiem uczniom realizację ich pragnień w kółkach zainteresowań pozalekcyjnych – do wyboru były: orkiestra dęta, chór, koło teatralne wraz z kabaretem, koło taneczne, fotograficzne, filmowe. Turystyczno-geograficzne.
Mogę powiedzieć, że wygrałem los na loterii, bo i kadra nauczycielska oraz osoby prowadzące zajęcia pozalekcyjne, okazali się być najlepszymi z najlepszych pozyskiwanych wysokością wynagrodzeń i innych korzyści oferowanych przez resort pełniący mecenat nad szkołą.
Przypadkiem w tym czasie wyszła na jaw moja krótkowzroczność, która redukowała moje przyswajanie nauki w szkole podstawowej. Mówiąc otwarcie z lekcji tam nie wiele korzystałem, na tyle jednak, aby o czasie szkołę tą ukończyć. „Energetyk” olśnił mnie po tylu rozterkach, bo ojciec bacząc na moje braki w podstawowym wykształceniu próbował poprzez protekcję umieścić mnie w technikum choćby mechanicznym. – Prowadzał mnie więc wielokrotnie do jakiegoś sobie znanego profesora, który z racji swej naukowej pozycji wielce się nadymał, paląc wonną fajkę przy okazji składanych, w kłębach błękitnego dymu, czczych obietnic. – Takich właśnie, bo gdy przyszło zdawać egzaminy, to okazało się, że nikt w tym „Mechaniku” o mnie nie wiedział – nazwisko moje nawet nie pojawiło się na liście przystępujących do egzaminów.
Minus 6 dioptrii, kto nosi, to wie, co widać bez, i co widać przez. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, co nauczyciele wypisują na tablicach i włączyłem uwagę, aby te zapisy, korelując z ich objaśnieniami – zrozumieć. Wkrótce przekonałem się, że notowanie wykładów, to esencja tego, co pozwala szybko wchodzić w sedno przekazywanej nam wiedzy. Byłem tak zmotywowany jej atrakcją, że w domu nikt nie musiał mnie nakłaniać do odrabiania lekcji. – Każde samodzielne rozwiązanie zadania, czy problemu przepełniało mnie satysfakcją, wzbudzającą ochotę poszukiwania wciąż nowych rozwiązań: można spróbować inaczej – gdy się udało – pełnia szczęścia i dumy.
Z upływem czasu zacząłem dostrzegać zainteresowanie coraz częściej okazywane mi przez nauczycieli. – Początkowo przejawiało się to tym, że mówiąc wygłaszali swe kwestie, jakby mówili bardziej do mnie niż do innych – jakby wyczuwali i nagradzali mą napiętą uwagę. To nakłaniało mnie do podtrzymania i umacniania tego „magnetyzmu” do tego stopnia, że ośmielałem się niekiedy do zapytań i wygłaszania wniosków odnośnie zawartości w kontynuacji wykładu. Czasem nieoczekiwanie zamieniało się to w polemikę z nauczycielem.
Pierwszy rok nauki, to czas w którym uczniowie nie tylko poznali się, ale i konfrontując się indywidualnościami ukształtowali klimat całej klasy, odróżniający od pozostałych. – Maciek Małecki, to typowy prymus z zamożnej mieszczańskiej rodziny: układny, grzeczny dla każdego i w każdej sytuacji – lubiany przez wszystkich – same piątki w dzienniku.
Stefan Brzeziński, to wyróżniający się harmonijną budową ciała, wzrostem sportowiec – ambitny, konkurujący o najlepsze oceny, szukający okazji do rozegrania meczu koszykówki, siatkówki – fanatyk. Chciało by się powiedzieć tych kilka słów o wszystkich chłopcach z mojej klasy – myślę, że odniosę się tylko do tych, którzy byli powiązani z sytuacjami, nie dającymi się zapomnieć i co raz to wzbudzają echa w mojej pamięci.
Rysiek Srebrzyński dołączył do nas z rocznym opóźnieniem, pomimo to, z uwagi na osobowość od razu stał się kimś z pośród nas – grupy chłopaków, których upływ czasu spoił więzami zainteresowań, różnorakich emocji, tak że chcieli być razem przy każdej okazji.
Nauczyciel wychowania fizycznego rozpoczął rok cyklem zajęć, mających zapoznać nas z realiami każdej dyscypliny sportowej. – Owego dnia, który zapadł mi głęboko w pamięć przygotował kilka par rękawic bokserskich i przez pierwsze czterdzieści pięć minut objaśnił bardzo szczegółowo zasady walki w ringu, który był także przygotowany: były maty, brakowało tylko lin. Na następnej godzinie lekcyjnej zważyliśmy się, jako zawodnicy i tak wypadło, że Rysiek ważył prawie tyle, co ja, co oznaczało, że stoczymy jednorundową walkę.
Do walki musiałem zdjąć okulary, to determinowało moją strategię – postanowiłem atakować korpus Ryśka i skracać dystans. – On przeciwnie walił mnie w głowę. W pewnym momencie trafił mnie mocno i tak, że mózg mój zdawał się być ponad głową niby na jakiejś cholernie elastycznej sprężynie.
Gorzej tylko wypadli Janek Krajewski i Gienek Małgorzaciak. – Trudno uwierzyć, że wagowo byli tożsamo. Małgorzaciak był wyższy, smukły, a Janusz prawie o głowę niższy, ale całe ciało, to wypełniony mięśniami monolit – można by rzec człowiek guma. Walka nie trwała długo, bo Janusz wyprowadziwszy błyskawiczny cios od dołu w podbródek Małgorzaciaka wysłał go w niebyt: Małgorzaciak odfrunął, aby po locie trwającym setne sekundy upaść rozgłośnie na matę. – Nauczyciel przerażony przerwał zawody. Wszyscy ratowali Małgorzaciaka. Do mnie po chwili podszedł Rysiek Srebrzyński, któremu zgryźliwie podziękowałem za wstrząs mózgu, na co on odparł, że wyrzygał całe śniadanie w toalecie, a jak dobrze mu się przyjrzę, to dostrzegę, że jest jeszcze zielony. Gdy koniec, końców Małgorzaciak ożył, to wówczas pan magister wygłosił mowę – wielki ochrzan, że mieliśmy markować ciosy, a nie bić się naprawdę, jak banda uliczników i ostentacyjnie wstawił Krajewskiemu dwóje do dziennika.
W klasie utworzyły się także inne grupy chłopców, których łączyły więzy wynikłe z zamieszkania w tej samej okolicy zatem wspólne dojazdy do szkoły i domu, znających się już wcześniej nim podjęli naukę w „Energetyku” albo z czasem, gdy nie uzyskali promocji dołączali do naszej klasy.
Byli i tacy, którzy nie należeli do żadnej grupy, a przyczyną było najczęściej to, że słabo radzili sobie z nauką, czuli się trochę, z różnych przyczyn, zagubieni. Takim chłopczyną był Zbyszek Janik – chłopiec drobnej postury, z fryzurą asymetrycznie, sterczącą trochę do góry i przemiłym uśmiechem, który nie znikał z jego szczupłej buzi. On to w pierwszym roku nauki był pierwszą troską naszej pani magister, wychowawczyni, polonistki Leokadii S. – Pytała go: „No co u ciebie słychać Janiczku – jesteś przygotowany”? – Miał zreferować zadane wypracowanie na temat powieści „Krzyżacy”. Wstał, przestępując z nogi na nogę, mówiąc ledwie słyszalnym głosem zdania bardzo złożone, ale pozbawione sensu. Tchnięta przeczuciem profesor Leokadia zadała kluczowe pytanie: „A książkę Zbyszku przeczytałeś”? Wówczas chłopczyna pochylił się nad swą teczką, z której niepewnym ruchem wyciągnął plik kartek i nieśmiało położył przed sobą – odrzekł: „Nie przeczytałem pani profesor, bo przepisuję i jestem już na 42. stronie”.
Nikt nie przewidział, że w gronie nieco ponad 30. uczniów są indywidualności, które wybrały zawód elektroenergetyka, bazujący na naukach ścisłych: fizyce, matematyce, chemii, a w duszach w istocie byli humanistami. Większość z nich przebrnęła eliminacje przyjęcia do orkiestry i chóru. Mnie, Brzezińskiemu, Krajewskiemu przydzielił profesor Mikołaj Stanisławski saksohorny tenorowe, z puzonem zmagał się Rysiek Krawczyk, Janek Kruk dostał tubę, Alek Dąbrowski – perkusję, Janek Nase – klarnet. Były jeszcze trąbki, saksofony, waltornie, które otrzymali chłopcy z klasy ciepłowniczej.
Profesor Stanisławski uznał, że ze względu na moje uzdolnienia powinienem być także w chórze w roli solisty.
Kółko teatralne znalazło łaski u prawdziwych fanatyków. Najprawdopodobniej także z faktu, że prowadzącymi zajęcia byli aktorzy z Teatru Powszechnego ulokowanego wtedy przy ulicy Obrońców Stalingradu.
Wyróżniającymi się zdradzili nauki ścisłe dla Melpomeny byli: Jan Kruk, Janek Milewski pseudonim „Kukiełka”, którzy z upływem czasu całkowicie zdryfowali w sztuki piękne: teatr i film. Dotknęło to także w całości orkiestrę dętą, która była angażowana do wielu filmów, kręconych w łódzkiej filmówce, jak również do uświetniania różnych, także pozaszkolnych eventów. Nota bene Jan Kruk został zawodowym aktorem – absolwentem łódzkiej PWSTiF, grywał w wielu filmach role charakterystyczne i na stałe w kaliskim Teatrze im. Bogusławskiego i Teatrze im. Jaracza w Łodzi – autor sztuk teatralnych i programów estradowych.
Z eventów na zawsze zapamiętałem jeden godny fabularnie Romana Polańskiego. – Orkiestrę i nie tylko, bo dyrekcję szkoły postawił na nogi telefon z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, że oto życzą sobie, abyśmy zagrali na cmentarzu przy pochówku jakiegoś dostojnika. Profesor Mikołaj Stanisławski szukał odpowiednich utworów rozpisanych na naszą orkiestrę i wyszło mu, że możemy zagrać, albo rewolucyjną Marsyliankę, albo Marsz żałobny Fryderyka Chopina, bądź Requiem Wolfganga Mozarta. Utwór Lacrimosa praktycznie był w oryginale dla nas nie do przebrnięcia, ale prof. Mikołaj dokonał jego adaptacji udało się nam zagrać go kilka razy zupełnie poprawnie dzięki znacznemu uproszczeniu.
Godzina „0” wypadła w ponury, deszczowy poranek, gdy podstawiono nam oplandekowaną ciężarówkę, która miała zawieźć nas na Doły – tamtejszy cmentarz. – Po drodze do niej, zaskoczył nas ulewny deszcz. – Wszyscy zaczęli biec, aby uchronić się od przemoknięcia: nasze mundury szkolne były w nieustającej inspekcji dyrektora szkoły – musiały być wyprasowane, bo to wizytówka szkoły. Niewielu myślało o instrumentach, a tylko te mniejsze miały futerały lub pokrowce. Gdy do ciężarówki, przy załadunku, z tych który chłopaki nie odwrócili tubami w dół – lała się woda. Nikt się tym specjalnie nie przejął, bo trąby mają klapki odwadniające do spuszczania kondensatu oddechowego. Gdy zasiedliśmy na deskach, improwizujących ławki wsparte na burtach ciężarówki zajęliśmy się odwadnianiem blaszaków, uchylając owe klapki, dmuchając w ustniki, przebierając klawiaturą. – Uznając te czynności za dostateczne, powsuwaliśmy instrumenty większe: tuby i tenory pod ławki.
Zbliżaliśmy się najwyraźniej do celu, bo jazda z gładkiej, asfaltowej przeszła w telepanie po bruku z „kocich łbów”. – W pewnym momencie ławka tuż za kabiną oberwała się wraz z siedzącymi na niej Krukiem i Krajewskim i groteskowo na miażdżonej tubie zaskrzeczała. Tubę można porównać do serca orkiestry, to ona spaja wszystkie melodie i wiedzie je po bezkresach pięciolinii. Łamaliśmy głowy, jaki dźwięk wyda tuba ze spłaszczonym rezonatorem.
Nad grobem zwarty tłum partyjnych funkcjonariuszy wsłuchiwał w z namaszczeniem wygłaszane mowy Logi Sowińskiego, a później Michaliny Tatarkiewicz, w których przymiotniki przekraczały trzeci stopień stopniowania. Po ostatniej mowie w zaległą ciszę wdarł się nagle przeraźliwy, wulgarny, mechaniczny, blaszany dźwięk dzwonka. – Wszyscy: zarówno w tłumie, jak i pośród nas usiłowaliśmy zlokalizować źródło. Ordynarne brzęczenie dobywało się z jestestwa naszego solowego trębacza. Rzuciliśmy się w jednej chwili, aby zagłuszyć ten zgrzyt, kalający podniosłość chwili, i on sam się z sobą szamotał, aż wytargał z marynarki mundurka budzik – zwykły budzik seryjnie produkowany w tamtych czasach podobnie, jak słynna pralka „Frania”. Wyłączył drania i rozgorączkowanym szeptem usiłował usprawiedliwiać się, że po szkole miał być naprawiany przez zegarmistrza – miał go do niego zanieść, a przecież skąd mógł wiedzieć, że zostaniemy „wyrwani” na pogrzeb.
Poruszenie w tłumie żałobników powoli zanikało. – Tylko z grupy dostojników padały w naszym kierunku spojrzenia z groźnym zdziwieniem i niedowierzaniem.
Zareagował natychmiast Mikołaj Stanisławski, nie wiedzący o najważniejszym, o stanie instrumentów. – Gdy wkroczył między nas, aby skarcić właściciela budzika Janek Kruk wystawił przed siebie zmasakrowaną tubę – tuż przed Stanisławskim. Profesor, widać to było doznał wstrząsu, który uniemożliwił mu rozprawę z winowajcą, a do nas po chwili niemocy werbalnej wyrzekł słowa: „Chłopcy, orkiestra nie zagra”. – Następnie odwrócił się i skierował szybkim krokiem ku grupie żałobników. – Gdy wrócił oznajmił, że tylko klarnet, czyli Janek Nase zagra „Marsyliankę”. Ustawicie się tak, jak zawsze – powiedział, instrumenty w gotowości, ale gra tylko klarnet. Spojrzał w kierunku stojących przy grobowcu dostojników i na ich znak, wyprężył się przed nami, uniósł ramiona do góry, skinął głową, tak jakby trzymał batutę w dłoni, gestem ku dołowi uruchomił „Marsyliankę” w klarnecie Janka. Dźwięki dynamicznej melodii wyolbrzymiała dookolna cisza, a „Marsylianka” ożywała buńczucznie w da capo al fine – Nase grał, jak natchniony – grał za całą orkiestrę: Ta -Ta Ta Ta – Ta – Ta Ta Ta – Ta Ta – Ta Ta – Ta Ta Ta Ta – Ta Ta – Ta Ta Ta Ta… Dopiero w ciężarówce odwożącej nas z powrotem ktoś wpadł na pomysł, aby całą orkiestrą spróbować coś zagrać, inny głos dorzucił: „Kołysankę leśną”, którą jako zakazaną chętnie graliśmy. To co wybrzmiało było arcyciekawe: w licznych syfonach blaszaków deszczówka, zmieniając rezonanse blachy oddawała bladym cieniem oryginał Magierowskiego. To co wybrzmiewało tworzyło nowatorski utwór n-wymiarowy – kosmiczną nieprzewidywalność – było zbliżone do Pendereckiego – do Trenu poświęconego ofiarom ataku atomowego na Hiroszimę i tylko niekiedy przy końcu gry, choć nadal nie trafialiśmy w dźwięki, to osiągnęliśmy łagodność Krzysztofa Komedy w „Rosemary’s Baby.
Do chwili obecnej, a minęło kilka dziesiątków lat, nie mogę rozgryźć fenomenu rekrutacji kadry pedagogicznej do tej szkoły zawodowej, jak to się działo, że pośród sławnych łódzkich szkół średnich „Energetyk” miał zespół tak zacnych specjalistów z różnych dziedzin, od przedmiotów ścisłych po humanistyczne. Nawet nauczyciele WF-u, czy instruktorzy w warsztatach mechanicznych, jak się mogłem przekonać z upływem lat – na studiach – prezentowali najwyższe standardy wiedzy i szczególne cechy osobowości, nie kwestionowany autorytet u ludzi i wpływ na nich, krótko mówiąc – charyzmę.
Nie brakło osób z kręgu sławy: mgr Jerzy Gara był mężem słynnej śpiewaczko operowej Teresy Żylis. – Uczył nas w przedmiocie sieci elektroenergetycznych. – Mając tak znakomitą małżonkę, nigdy nie usłyszeliśmy, aby napomknął choćby o tym. Jednakże eleganckie ubrania, mówiły same za siebie. Przyjeżdżał VW „garbusem” – chyba wówczas jedynym w Łodzi. Szczupły, wysoko, twarz o szlachetnych rysach – głowa wygolona do skóry, czyniła go podobnym do znakomitego aktora, grającego bardzo męskie role w znakomitych filmach.
Szkołę ukończyłem z bardzo dobrym wynikiem. Zostałem wyróżniony przez dyrekcję książką z podkreślającym to wpisem. Wspólne zdjęcie przed gmachem szkoły przedstawia naszą klasę wraz z naszą opiekunką mgr Leokadią S. Nie wiedziałem wtedy, że po raz ostatni widzę tych bliskich mi ludzi z zaledwie kilkoma wyjątkami. Gdy po latach przyjeżdżałem do Łodzi udało mi się raz umówić w kawiarni z mgr Leokadią S. oraz odwiedzić w „Energetyku” Stefana B., który po studiach inżynierskich został tam nauczycielem. Trzy inne kontakty nader epizodyczne zdarzyły się o wiele później i pozyskałem dzięki temu niepewne informacje, mogące być plotkami o losach ledwie dwóch, trzech osób z wliczeniem tych pierwszych. W dalszej edukacji jedynym dzielącym do pewnego stopnia moją studencką egzystencję był mój czarnoskóry kolega z „Energetyka”, ale opowiem o tym jeszcze.
Niejaki „Mrówkojad” odmienił mój los – uczeń z naszej klasy, zajmujący się zapamiętale radiotechniką – miłośnik krótkofalarstwa. Wiedziałem, bo się z tym obnosił, że wybiera się na Wydział Łączności Politechniki Wrocławskiej, pragnąc zapewne pogłębić wiedzę z pasjonujących go dziedzin. Gdy zapytał dokąd ja się wybieram – dla żartu oświeciłem go, że również tam gdzie on, chociaż faktycznie zapisałem się na Wydział Elektryczny Politechniki Łódzkiej. – Widziałem jego entuzjazm, podskakiwał z radości – mało mnie nie pokochał plenerowo, bo na dziedzińcu szkoły: rzucił się na mnie z obściskiwaniem i wylewnościami, zdawało się, bez końca. Czekałem na egzaminy w Politechnice Łódzkiej – zbliżał się ich termin – bezskutecznie wyczekiwałem powiadomienia. – Wreszcie zaniepokojony pojechałem do kancelarii „Energetyka”, przez którą składałem papiery i tam dowiedziałem się, że „Mrówkojad” przeadresował je (ponoć z mojego upoważnienia) do Politechniki Wrocławskiej.
I przyszło powiadomienie o egzaminach z Wrocławia – znalazłem się w wielkim kłopocie, bo nie stać mnie było na utrzymanie się poza rodzinnym domem, a na stypendia liczyć nie mogłem – z PRL-owskiego punktu widzenia rodzina moja była politycznie nieakceptowalna. Z ogromnym trudem podjąłem decyzję o pojechaniu na egzaminy do Wrocławia – nie chciałem tracić roku.
Moje środki finansowe przekazywane przez rodziców były tak szczupłe, że w drogę do Wrocławia wyruszyłem autostopem. Działo się to w 1964 roku. Autostop był wtedy bardzo popularny. Były jakieś inicjatywy premiowania kierowców, którzy wykazywali się przewiezieniem większej ilości autostopowiczów. Nawet była piosenka śpiewana przez Karin Stanek: Autostop, autostop! Dalej bracia, dalej hop… itd. Pomimo to pokonywanie przeze mnie trasy Łódź – Wrocław szło nędznie. Zdarzyło się nam nawet jechać kilkanaście kilometrów na przyczepie traktora. Piszę my, bo drugą autostopowiczką była stara, gruba cyganka. Może była młodsza niż myślałem, Ale wyglądała staro: brązowa pomarszczona, skóra twarzy, braki w uzębieniu itp. Wiek Romów trudno określić, o ile nie doznali asymilacji. Ta cyganka, można by rzec, była z taboru – oryginalna, a jako towarzysząca mi autostopowiczka komunikatywna, a nawet gadatliwa. Mówiła do mnie: Synu to, synu tamto.
Wreszcie o zmierzchu. Tuż pod Wieruszowem, gdy siedzieliśmy w rowie na skraju szosy i jakichś krzaków rozgarnęła liczne kolorowe suknie i chusty, wydobyła talię kart i powiedziała: daj rękę synu – powróżę ci. Jak to za darmo żachnąłem się, przecież ja nie mam pieniędzy na takie luksusy! Zastanów się synu, komu mam wróżyć słupkowi kilometrowemu on też mi nie zapłaci – nawet ręki mi nie poda! – Mówi, jak Indianka ze szczepu Komanczów, pomyślałem. A ręka jest ważna synu, bo to kontakt magiczny, z tym kogo przyszłość i przeszłość mam ujrzeć.
Zaczęła oglądać moją dłoń, podnosząc ją do oczu, aby przezwyciężyć narastającym rok. Szkoda, że nie przy ognisku zauważyłem. Sięgnęła w zawoje swojej chusty, gdzieś ponad uchem i wyciągnęła wymiętego papierosa. Ciebie synu nie częstuje. Twoja matka nie będzie mi tego miała za złe. – Cwane babsko, pomyślałem. A też poczułem narastający do niej respekt. Roześmiałem się do siebie bezgłośnie zadowolony z nie częstowania papierosem – chociaż paliłem, bo skąd ona by wyciągnęła tego drugiego papierosa? – Próbowałem odgadnąć. Wpatrywała się w moją dłoń. Twoja linia życia jest długa. Jak zapewne twego ojca, który za niedługo zostanie wdowcem. A ja sierotą dopowiedziałem raczej ironicznie niż gniewnie. Ale twoje sprawy synu wyglądają dobrze: Już niebawem poznasz swoją żonę, to czarnowłosa kobieta – będzie dla ciebie wszystkim. Uważaj na mężczyzn. Nie znajdziesz wśród nich prawdziwych przyjaciół – będą zazdrośni i fałszywi. Masz dłoń, która wiele potrafi i osiągniesz w życiu zamierzone cele. Pomimo, że to nie będzie łatwe, będziesz mógł liczyć tylko na siebie i na swą swoją żonę. Z dzieci urodzi się syn. Twoja dalsza rodzina straci dla ciebie znaczenie. – Zamilkła.
Specjalnie się tym nie przejąłem, co usłyszałem, ale słowa osieroceniu wdarły się do moich myśli jak drapieżny ptak. – Stan zdrowia matki nie polepszał się – przeciwnie przepowiednia cyganki zawierała prawdy powszechnie znane: o fałszywych przyjaciołach. Jednak w ogólnym wydźwięku wygrywała na punkty, bo prawdziwy był motyw o dalszej rodzinie, która faktycznie dezintegrowała się na moich oczach: Młodsza siostra wyjechała na drugi koniec Polski. Siostrzeńcy ze strony starszej też. – Kuzyni: jeden pojechał do Leningradu, jako oficer marynarki wojennej, inni z którymi związany byłem emocjonalnie w poszukiwaniu awansu społecznego od pływali w siną dal. – Ciotki, jeśli nie wymierały, to dziwaczały itp., itd.
Natomiast przepowiednia przyszłości choćby bardzo optymistyczna była dla mnie ofiary komunistycznej biedy zwyczajnie niewiarygodna. Tym niemniej byłem szczerze wdzięczny cygance za te słowa pocieszenia i wręczyłem jej 4,50 zł na sporty, które były podporą jej psychiki.
Już w tydzień po egzaminach we Wrocławiu spotkałem Diane Dory’ego czarnoskórego Malijczyka z Bamako ucznia naszej klasy przydzielonego dla nauki w „Energetyku” przez studium dla obcokrajowców, który z automatu został po „Energetyku” skierowany na Wydział elektryczny Politechniki wrocławskiej. Od niego dowiedziałem się, co powodowało jego ciągle eksplodującą radość, że jestem jedynym kolegą, – Oczywiście jego kolegą z naszej klasy, który będzie jego podporą duchową we Wrocławiu w studenckiej doli i niedoli, bo i on wiedział od Ślęczkowskiego „Mrówkojada”, że ten nie zdał egzaminów, co i ja od niego wiedziałem po egzaminach, gdy wywieszono wyniki.
Ironia losu myślałem, gorliwiec który wyprawił mnie tu na głód i poniewierkę przegrał na starcie a ja mogę liczyć na wątpliwe pocieszenie, bo nie wsparcie czarnoskórego, najmilszego na świecie, mówiącego francusko polskim łamańcem Diane Dory’ego.
Nigdy nie zapomnę momentu gdy stał się uczniem naszej klasy IIIa. – Trwały lekcje, była to matematyka z magister Barbarą Sobieszczańską, niespodziewanie otwarły się drzwi i do klasy weszła wychowawczyni mgr Leokadia, czarnoskóry młodzian uśmiechnięty całą klawiaturą zębów o niezrównanej białości i dyrektor szkoły mgr Jan Wroński.
Jak fala przyboju dał się słyszeć huk, odwracających się siedzisk ław szkolnych, gdy powstawali wszyscy uczniowie. – Nikt z nas w życiowej perspektywie nie przewidywał takiej sytuacji, że będziemy przez 3 następne lata mieli za szkolnego kolegę czarnoskórego Malijczyka z Bamako, syna ministra tego kraju, który będzie paradował po lekcjach w drodze do domu w najlepszych paryskich garniturach.
Dyrektor mgr Jan Wroński mówił i podkreślał, że nas oświecony kraj w poczuciu misji pomaga krajom Afryki północno zachodniej przygotować specjalistów, aby wzmocnić potencjał gospodarczy, w związku z tym prosi nas uczniów, abyśmy Diane Dory’emu okazywali wszelką pomoc i wsparcie w nauce i także polską serdeczną gościnność, aby czuł się jak w rodzinie a nawet lepiej. – Potem ciało pedagogiczne niby trójca święta zwróciło się do Diane Dory’ego, usiłując zapewnić go we wszystkich językach świata o tym że stał się jednym z nas, czyli prawie Polakiem – on zaś, jak przystało na syna dyplomaty odrzekł początkowo po francusku a następnie w języku polskim złożonym z pierwszych przypadków i bezokoliczników, że niewiele zrozumiał, prawie nic, ale bardzo się cieszy, że jest razem z nami.
W tymże dniu zmieniono nieco porządek lekcji, bo po matematyce zamiast języka niemieckiego pojawiła się geografia z mgr Sarnecką w roli głównej, która bardzo starała się wprowadzić nas w realia Afryki saharyjskiej nie tylko geograficzne, ale i polityczne: Mali stało się niepodległe od 1960 roku przez następne lata intensywnie rozwijało się intensywnie gospodarczo i było uważane, za wzór rodzącej się demokracji w Afryce. Ma 22 miliony ludzi, urzędowy język francuski choć ma również wiele grup etnicznych. W Dżenne jest największa gliniana budowla sakralna, stanowiąca największy budynek z wolno suszonej cegły 75×75 m kw. Bamako jest portem rzecznym nad Nigrem, ma 2 miliony mieszkańców, powierzchnia kraju 1 300 000 km²
Role we Wrocławiu odwróciły się. Tu bardziej mógł mi pomóc Diane niż ja jemu. Przede wszystkim pomógł mi uporać się z noclegami, polegającymi na tzw. waletowaniu. Po prostu wtajemniczył mnie w te możliwości.
Pokój 304 w Telemiku na placu Grunwaldzkim, to moja sypialnia pod łóżkiem Wacka Niedźwiedzia, legalnego mieszkańca. Szczęście zamieszkiwania w pełni prawa mieli jeszcze Jurek Trenczek, Zdzisiek Augul i Jurek Durbajło.
Rozpoczęły się studia. Głównie polegały na jeżdżeniu tramwajami bądź autobusami. Każdy przedmiot wykładany był w innym gmachu, w innej części Wrocławia: Fizyka i ćwiczenia w gmachu głównym, lektoraty z języków w Naczelnej Organizacji Technicznej na Świerczewskiego, przedmioty merytoryczne w budynku dziekanatu na Prusa itd.: Cały dzień od ósmej – w środkach komunikacji miejskiej!
Poznałem wszystkie odcienie głodu: skromne dotacje od rodziców uzupełniały rzadko wysyłane paczki żywnościowe przez młodszą siostrę. Mogłaby mi bardziej pomóc, leżało to w jej możliwościach, ale brakowało jej wyobraźni o głodzie. Zawartość tych paczek bardziej przypominała strojne prezenty świąteczne, niż wynikające z jakiegoś bilansu źródło kalorii. Jedynym sposobem pokrzepienia sił były tak zwane „wiosła”.
Na studenckiej stołówce – sporadycznie – poruszone niedolą takich nieboraków, jak ja – kucharki skrycie przemycały nam pod koniec posiłków resztki – jeśli były. Praktycznie była to głównie zupa, bo intendentura stołówki nad tym składnikiem dań miała akurat słabszą kontrolę. Wszystko to sprawiało, że samo studiowanie stawało się iluzoryczne.
Uczestniczyłem więc na najbardziej wartościowych wykładach oraz obowiązkowych ćwiczeniach. Jednak brakowało mi czasu na przepracowanie tej wiedzy. W rezultacie do egzaminów przystępowałem na „bosaka”. Była to ruletka z przewagą przegranej. Moi koledzy spokoju 304 żyli w innej rzeczywistości mieli czas na studiowanie i rozrywkę.
Była niedziela a ja musiałem zadbać o zachcianki Wacka Niedźwiedzia, pod którego łóżkiem przecież spałem. Jego oczekiwanie nie było wygórowane – uśmiechnął się tym swoim rozświetlającym, nieśmiałym uśmiechem i powiedział: chodźmy do baru na Grunwaldzkim, na wysokie stołki.
Bar był wycelowany w nasz akademiki widoczny w odległości 400 m – trzy schodki maleńki w środku może 10 m kw. Wdrapaliśmy się na stołki, a Wacek zarządził piwo. Nigdy dotąd piwa nie piłem, choć jako mały chłopak wraz z innymi podrostkami wieszaliśmy się na tylnych resorach furgonów wypełnionych piwem i innymi napojami ciągnionych przez dwa potężne konie, ale kradliśmy wyłącznie lemoniadę. W kołyszących się pod furgonem skrzyniach pozostawialiśmy tylko puste butelki z gumką i porcelanowym korkiem.
Nie miałem pojęcia że piwo wprowadza w taki błogi nastrój. Wacek z milkliwego na ogół młodziana przeistoczył się w wytrawnego narratora, referując aktualny podbój damskiego serca przez Jurka Trenczka.
Romans zdawał się być problematyczny, bo upatrzona ofiara była pobożną mężatką, odwiedzającą pobliski kościół regularnie z małżonkiem lub samotnie. Ją to upodobał sobie przystojny Jurek i z równie konsekwentną częstotliwością nawiedzał wszystkie te msze święte, w których uczestniczyła owa dama. Po każdym takim seansie Jurek wracał do akademika a zwykle zaczerwienione policzki jego pięknej twarzy cherubina były szkarłatne od emocji.
Z przejęciem relacjonował postępy w czynieniu wyłomów w oblężonej fortecy i opisywał przebiegłe metody, którymi przybliżał się do celu. Owe rozmodlenie i powłóczyste spojrzenia, jakimi przykuwał każdy kontakt wzrokowy z obiektem swojej miłosnej agresji. Posuwał się do tego, że symulując spóźnienie przedzierał się w pobliże tej eleganckiej brunetki, aby niby przypadkowo móc demonstrować potęgę swojej pobożności i nieskrywane uwielbienie dla coraz mniej, angażującej się w liturgiczne powinności sąsiadki.
Doszło do tego że gdy ona przychodziła później, to pod kolumnę, przy której przypadkiem jakby mogła dostrzec po drugiej stronie Jurka wreszcie stało się: Nie jest jasne, kto upuści modlitewnik – pochylili się ku posadzce w jednej chwili i skronie ich przeszył piorun cielesnego kontaktu a wzrok Jurka pogrążył się w jej oczach i trudno określić ale czas trwania tej magii zdawał się być nieskończony.
Z kościoła wyszli już razem. Nastąpiła faza stałych randek, o których Jurek mówił z upodobaniem myśliwego, prezentującego swoje trofea, aby nie uważano go za blagiera nie czynił tajemnicy z miejsc spotkań i wkrótce pół akademika miał za widownie swoich dokonań. Nam najbardziej wtajemniczonym objaśniał rzekomą tradycję i rodzinną zaklętą w nazwisku Trenczek, że niby to tren część damskiej sukni wieczorowej i czek, bo niby Trenczekowie byli pogromcami kobiet. i nie żałowali na nie kasy.
Wacek na barowym stołku widział to wszystko w coraz innym świetle strojony przez ilość wypitego piwa. Ja czułem się pod wpływem tego samego dobrze i coraz lepiej – taki stan rzeczy sprawia, że człowiek traci kontrolę nad liczbą kufli – świadomość tego utraciłem przy ósmym. Mózg w mojej głowie zachowywał się, jak statek przy dużym sztormie: Horyzont nie trzymał poziomu ani pionu przestałem dostrzegać real i dostałem się do jakiejś innej, mrocznej rzeczywistości.
Jak trafiłem do akademika pod łóżko Wacka – tego nie wiem! Nie od dziś wiadomo, że poniedziałki są trudnymi dniami tygodnia. Szczególnie, gdy finał niedzieli czyni człowieka w jakimś sensie niepełnosprawnym w stosunku do wyzwań poniedziałku.
Ten poniedziałek miał w ramach zajęć sportowych wykazać nasze wrodzone talenty do uprawiania różnych dziedzin sportu. Prowadzący zajęcia wybrał miejscem dramatu Wybrzeżu Wyspiańskiego w okolicy, gdzie było coś przypominającego stadionową bieżnię w owalu wydeptanego zielska o dystansie w przybliżeniu równym bieżni certyfikowanego stadionu. Ponieważ była to zaledwie ścieżka a nie owa wielopasmowa bieżnia więc nie mogło być więcej niż 2 zawodników, a rozstrzygnięciem był czas.
Zaczęło się od dystansu 1,5 km, co miało pokazać prowadzącemu nader prawdziwe nasze możliwości i wykazać się mu przed zwierzchnictwem, że faktycznie jest łowcą talentów. Jakimś algorytmem tylko sobie znanym sadysta wybrał dla mnie, jako konkurenta chłopaka niskiego, krępego o nazwisku Balcerek, wyglądającego, jak parobek i wystartował do biegu, który przy mojej niedyspozycji – modliłem się, aby się skończył zanim się zaczął.
Ruszyliśmy, Balcerek rwał do przodu, jak dobrze podsypany koksem parowóz, a jego centaurowe kopyta dudniły po tym nadrzecznym wale z iście mechaniczną rytmiką na rzut oka widać było, że pary mu nie ubywa a odwrotnie sprawia wrażenie wierzchowca, który poniósł. Na wale powyżej pełno publiki, nie tylko z naszego roku, ale w liczbie, tak miałem rozdymane stresem wrażenie, że moją sromotę obserwują tysiące!
Nie mogąc zmniejszyć dystansu do Balcerka, nie ustawałem w błaganiach do wszystkich, mających wpływ na cuda, aby mnie przynajmniej nie zdublował. Mniej więcej w połowie dystansu czułem, że jako żyjąca jeszcze istota ulegam z każdym krokiem anihilacji, że na mecie będę istotą niematerialną. Serce rozwalało mi klatkę, płuca rozsadzał ból, oczy widziały świat, jak z głębin wodnych, nogi jakby wtapiały się w zastygającą magmę!
Gdy bieg się skończył, o czym nie wiedziałem, bo Balcerek tak się rozkręcił, że był na końcu ponad liczbowego okrążenia, gdy wpadłem, a raczej zawisłem na jakimś drągu, zabezpieczającym brzeg Odry.
Po pewnym czasie, zorientowałem się że żyje, a pomógł mi w tym rozgwar jaki ponad sobą słyszałem powoli zaczynałem poznawać znaczenie słów a nawet sens całych wykrzykiwanych zdań, że oto moi koledzy z roku gratulują mi, bo uzyskałem drugi wynik w ogólnej klasyfikacji i przeszedłem do następnej fazy rywalizacji.
Przaśne życie w Telemiku płynęło w rutynowym, studenckim stylu od poniedziałku do piątku. Już wieczorem w piątek zaczynało iskrzyć: wtedy w bardziej kultowych pokojach, goszczących większą ilość weteranów i waletów wszczynało się życie artystyczne: najbardziej niewinne ekscesy to mocowanie do podłogi butów wojskowych. Ofiarami stawali się koledzy, mający luksus wybywania w te dni do rodzin zamieszkałych w pobliżu Wrocławia. Apogeum tego happeningu przypadało na poniedziałkowe poranki, gdy to wówczas właściciel przyklejonych do klepek parkietu butaprenem buciorów wojskowych prosto z piętrusa – łóżka piętrowego wskakiwał do butów zazwyczaj półprzytomny po sobotnio niedzielnych kresach.
Obojętnie czy zrazu się zorientował, czy nie o przyczynie zespolenia butów z akademikiem próby ich odspojenia dla sprostania dyscyplinie wojskowej– punktualnego stawienia się na zajęciach, polegające na poruszaniu nieba i ziemi, aby te cholerne trzewiki odzyskały wolność były przezabawne, a przekleństwa miotane w przestrzeń przez ofiary nieuchronnych wojskowych zajęć karnych były skrzętnie spisywane do rozpowszechnienia w różnych studenckich, przede wszystkim naściennych publikacjach.
Najbardziej radykalnym w rad sposobie okazał się Zdzich Augul, bo podpowiedział Wackowi Niedźwiedziowi, aby przywalił w przyklejone buty oparciem od krzesła, ale gdy krzesło zmieniło się w taboret – Wacek jednym susem dopadł szuflady jedynego, ale masywnego stołu, wysypał z rozmachem całą zawartość, która zależnie od wektorów sił przełożonych zajęła i ozdobiła urokliwie cały banalnie nudną zazwyczaj powierzchnię podłogi. Po tym z desperacją godną mitycznego kowala Hefajstosa przystąpił do walenia szufladą w buciory. Okazało się, że zarówno buty jak również szuflada obroniły się w tej próbie: buty odskoczyły od podłogi, szuflada w całości za sprawą Zdzicha skryła się stole, a nam pozostało sprzątanie po całym tym dzianiu się, wydarzeniu artystycznym, mającym niepowtarzalną dramaturgię ograniczoną czasowo, bo Wackowi udało się dotrzeć na zajęcia na miejsce w dwuszeregu i okrzyknąć 12.
Wspomniałem o weteranach: weteranem był Jurek Bogucki – studiował czwarty rok na drugim roku. Ani dziekan, ani rektor nie mieli go odwagi wyrzucić. Nie zaliczał takich przedmiotów jak przysposobienie wojskowe, wychowanie fizyczne czy podstawowe problemy techniki, a nawet lektoraty językowe, ale wiedzę merytoryczną miał taką, że pisał niektórym prace dyplomowe, a dziekan nawet zatrudnił go do prowadzenia niektórych ćwiczeń ze studentami – poza tym przewodniczył wszystkim krótkofalowcom w akademiku i miewał różne nieszablonowe pomysły.
W owym czasie nawiązywane łączności krótkofalarskiej były oknem na świat w żelaznej kurtynie miały tą przewagę nad współczesnymi środkami komunikacji, że wymagały wiedzy i pracy a nawiązywanie łączności na przykład ze statkiem płynącym do Hongkongu potwierdzone kartami qsl wysyłanych także przez komercyjne stacje radiowe na całym świecie, a nawet niektóre latarnie bezkierunkowe – miały posmak egzotycznej przygody. Większość pokojów w akademiku miało obwieszone ściany przez te karty– opłacone bezsennymi nocami właścicieli – były przedmiotem chwały i dumy operatorów radiostacji – świadectwem ich wiedzy z wielu dyscyplin, gdyż sami budowali te stacje, jak można najlepiej.
Najwięcej radiostacji było w naszym frontowym Telemiku, gdyż był on usytuowany od zachodniej pierzei placu Grunwaldzkiego i nic nie tłumiło sygnałów radiostacji. Ale pewnego dnia na przedpolu pojawił się sprzęt ciężki i dobry hektar, a może więcej stał się placem budowy.
Z niedowierzaniem patrzyliśmy, jak piętro po piętrze kondygnacje dźwigają się w górę. Była to nowoczesna budowla, bo kolejne piętra były stalowo betonowym szkieletem więc budynek był przezroczysty, żadnych konstrukcji wypełniających ażur szkieletu. Źle to wróżyło „radiopajęczarzom”, bo gdy rozpoczęto piąte piętro żadna antena 4-piętrowego Telemika nie miała szans, aby przewyższyć taką przeszkodę.
Krótkofalowcy chodzili jak struci. Najlepsze kawały o studentkach i studentach nie wywoływały żadnych emocji. Wielki świat chował się poza jakimś pieprzonym wieżowcem! Nikt z Telemika ze złości nie chodził czytać tablic informacyjnych budowy: dla kogo budowano, kto projektant, kto nadzorem, kto inwestorem.
Pewnego dnia, gdy wychodziłem ze stołówki, z obiadowych wioseł nagle ziemia zadrżała, a widziany przez nas budynek wraz z dźwigami na przedpolu zaczął błyskawicznie maleć, aż wszystko pochłonęła gigantyczna chmura pyłu staliśmy pozbawieni tchu, owiani narastającym pyłem i grozą. – Trwało to jakiś czas, aż w prześwitach owego tumanu zaczęliśmy dostrzegać ogromną hałdę gruzu: betonowych belek powykrzywianych pod różnymi kątami, zwisające ich kikuty, wahające się na zatopionej w nich stali zbrojeniowej.
Budynek, to znaczy gruzy po nim szybciej uprzątnięto, niż go budowano. – Po 2 dobach krótkofalowcy odzyskali pewność, co do propagacji szkoda tylko że pod gruzami zginęło około 10 osób.
Gdyby ktoś mnie pytał co najbardziej rozśmiesza ludzi w życiu, to odpowiem: nieprzystosowanie i można dodać, że nieprzystosowanie wrodzone. Zdawało mi się że wiem bardzo wiele o Diane Dory’m, skoro dzień po dniu obcowałem z nim, ucząc się w szkole średniej przez 3 lata i szereg miesięcy we Wrocławiu Politechnice, to “wiem wiele“ wybrzmiewa wiarygodnie.
Katastrofa budowlana miała miejsce 22 marca, jeśli się nie mylę – wczesną wiosną, ale potem posypało śniegiem a my akurat we 2 grupy, co prawda z innych wydziałów spotkaliśmy się w okolicy gmachu głównego politechniki.
Nie bardzo wiedziałem dlaczego spora grupa czarnoskórych studentów stoi przed wejściem głównym do gmachu i z napiętą uwagą przygląda się białoskóry studentom, stąpającym beztrosko po dopiero co posypanym śniegiem chodniku.
Wśród czarnych dostrzegłem Dory’ego a on mnie – przyłączyłem się więc do ich grupy, wypytując Diane o wydarzenia od ostatniego spotkania, gdy razem byliśmy na sobotnim wieczorku tanecznym u medyków „Pod świnią”- przerwał mi, bo akurat kilku czarnych postanowiło ruszyć w drogę do akademika a Diane szepnął mi w ucho: „Uważaj zaraz będzie heca”. I rzeczywiście 3 czarnych którzy weszli na śnieg natychmiast runęło pomimo rozpaczliwych wymachów nóg i ramion – wnet leżeli pokotem na śniegu, gramoląc się niezdarnie w nadziei odzyskania pionu.
W tej nadziei, rechocząc donośnym śmiechem, czepiali się jeden drugiego i natychmiast zjawisko powtarzało się! Niezawodnie sprawiali wrażenie ludzi, będących na księżycu w stanie nieważkości. Była przy tym nieokiełznana radość, śmiech i krzyk przerażenia a upadkom nie było końca.
Jechaliśmy za zachód pociągiem, spakowani. Wysiedliśmy w Jeleniej Górze bez sensu, bo przecież chcieliśmy opuścić kraj. Byliśmy spakowani dokumentnie wraz z paszportami i wszystkim tym, co na emigracji umożliwia przetrwanie, o ile umożliwia!
Po co wysiadać w Jeleniej Górze? Przecież można było zatrzymać się dopiero w RFN. Ale julka lekarka dopiero co dyplomowana, a nawet z rektorskim wyróżnieniem zasłyszała coś o szpitalnym wakacie w Lubaniu – z mieszkaniem służbowym w ofercie.
Chodziliśmy więc po tej Jeleniej Górze, miasto jak z westernu: kilka ulic, rynek, ale mroczące jakąś ledwie uchwytną beznadzieją.
W hotelu na jedną noc zatelefonowaliśmy do tego szpitala w Lubaniu. Późna pora– rozmówca nie człowiek decyzyjny, tylko jakiś lekarz dyżurny mocno zdziwiony a nawet rozbawiony, że ktoś oto chce przyjechać do takiej dziury jak Lubań i pracować w jeszcze bardziej zapyziałym szpitalu. Niech pani jedzie do Bolesławca pani doktor. To jest miasto, w którym coś się dzieje – tam są 2 szpitale – z mieszkaniem też nie robią problemu. Ale ja mam męża, nie lekarza on musiałby znaleźć sobie jakąś pracę!
– No to jeszcze lepiej – głos ze słuchawki dźwięczał niecierpliwią pewnością: tam robotę znajdzie każdy – od robotnika po dyrektora. Proszę zwyczajnie jutro tam pojechać – ponaglił głos najwidoczniej uznawszy przedmiot rozmowy za wyczerpany.
Julka po namiętnym wylaniu uprzejmości odłożyła słuchawkę, aby w burzliwym dialogu roztrząsać wszystko, co pozyskanych informacjach wzbudzało nasze rozmarzone wizje o przyszłości w Bolesławcu, po tym jak po raz pierwszy życiu przyjęliśmy do wiadomości, że istnieje miejscowość o nazwie Bolesławiec i jest atrakcyjna.
Do dziś dziwię się, jak można było z Łodzi dojechać do Jeleniej góry, gdy z Jeleniej góry o wiele trudniej było pokonać ca 50 km dystansu do Bolesławca. Droga była malownicza – serpentyny pośród lesistych gór. Autobus starożytny, śmierdzący i hałaśliwy, jadący ze średnią prędkością 30 km/h – wreszcie osiągnął metę przed dworcem kolejowym w Bolesławcu.
Stało się tak, jak mówił lekarz z Lubania. Julka otrzymała pracę i mieszkanie służbowe w Szpitalu Wojewódzkim a ja prasę w Bolesławieckim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Mieszkanie wielopokojowe na parterze piętrowej willi, będącej poza szpitalem pośród starodrzewu, przechodzącego w rozległy las na granicy Borów Dolnośląskich.
Nie śniło nam się, ale było zdumiewającym faktem, jakże uskrzydlającym, gdy codziennie, w różnych porach dnia spotykaliśmy się z sympatycznymi sąsiadami – szczególnie tymi, mieszkającymi drzwi w drzwi: z Halinką i Wieśkiem W.ami: on lekarz weterynarii, ona lekarka specjalizująca się w medycynie nie kryli emocji, które były stałym elementem ich małżeńskiego pożycia.
Halina – zmienna: od erupcji wulkanu do skrajnej melancholii, a Wiesiek niewzruszony i znoszący bez wielkich słów każdą prowokację swej wybujałego temperamentu małżonki.
Jednego dnia żaliła się wszystkim, oczywiście i jemu przede wszystkim, że darzy ją, a nawet wcale, zbyt skąpymi przejawami miłości. – Innym razem wyrzucała mu, że jako parobek nie jest jej, wywodzącej się z rodu książąt Miedwiedino–Weryńskich, godzien. – A to znowu, gdy wracał od swych zwierzęcych pacjentów zastawał zamknięte na głucho drzwi, i nie słysząc żadnych oznak obecności Haliny musiał się włamywać do własnego mieszkania. – Była ona tam wszakże i niekiedy, jak wyjawił, z głową w piekarniku. – Ponieważ powtarzało się to, uznaliśmy podobnie, jak Wiesiek, że jest to jej gwóźdź jej repertuaru.
Niekiedy po takim zdarzeniu Halina skarżyła się zrozpaczona że Wiesiek jest jak głaz, bo gdyby o nią Z miłości drżał to porwał by ją w ramiona i I wbiegł by od choćby na schody, które w liczbie 5 podwyższały parter. Wiesiek smukłej postury, pewnego razu, ku naszemu zdumieniu uczynił to– podniósł Halinkę choć ważyła niemało, ale nie wbiegły na schody, i to przekreśli jego wiarygodność oczach Haliny – straciła głos, stała się niema na kilka dni, a my wszyscy spekulowaliśmy, że cała wejdzie do piekarnika. Ostentacja Halinki w oczekiwaniu hołdów Wieśka wynikała zapewne z dzielącej ich nierówności społecznej. – Często wspominała publicznie, że ona księżniczka popełniła mezalians wychodząc za parobka, jak określała Wieśka.
– A może byłoby skory do zaspokojenia tych jej ambicji, ale najwyraźniej – prawdopodobnie z uciążliwości wykonania wykonywanego zawodu lekarza weterynarii – nie znajdował na to sił. Niebawem nadarzyła się okazja abym mógł się o tym przekonać: pakował do “Syrenki” właśnie całe swe weterynaryjne instrumentarium, gdy zapytałem o cel przygotowań – szczepienie trzody chlewnej – odparł, ale zaraz dodał, jak się nudzisz, to jedź ze mną – długo to nie potrwa. – Czemu nie pomyślałem i usadowiłem się obok niego. Dojechaliśmy do jakiejś wsi, której nazwy nie pomnę. Za drewnianym ogrodzeniem chałupa, obora, pies przy budzie i cały ten rolniczy arsenał w użyciu i w naprawie porozstawiany gdzie popadnie i tęgawy jegomość gramolący się z jakiejś przybudówki. Szczepienie pryszczycy powiedział Wiesiek po “dzień dobry “. A proszę za mną że z pewnością gospodarza ów człowiek i poprowadził nas w głąb zabudowań, aż do porośniętej trawą wysokiej na 1,5 m ziemlanki – bunkra zamkniętej wrotami z grubych sztachet przyśrubowanych do metalowych kątowników.
Ile ich jest zapytał Wiesiek i usłyszawszy, że z maciorą 5 ubierał się szary nieskomplikowany kombinezon z widoczną ulgą na twarzy. – Nie zwracałem na to uwagi, bo nie przewidziałem, że Wiesiek zaprosi mnie do tego chleba, którego wrota chłop nieco uchylił na tyle, by przelazł Wiesiek z torbą i ja niby obserwator tego co się ma wydarzyć. Chłop natychmiast zawarł wrota, pozostawiając nas w pochyleniu i mroku, w którym trudno było dostrzec świnię choćby wielką. – Ale gdy oczy nasze oswoiły się z mrokiem, a kręgosłupy zmagały z bólem stałego pochylenia dostrzegliśmy, że największa świnia – chyba maciora przypomina nosorożca i waży 500 kg. – Wyszła przy swoje potomstwo, szykując się do ataku na wysuniętego do przodu Wieśka.
Zdołał do mnie wyszeptać, że jak z nią sobie poradzimy to reszta pójdzie gładko. Jak to pomyślałem, to mam mieć w tym jakiś udział. Trzymaj ją za uszy, gdy będę robił zastrzyk krzyknął i rzucił się na świnię, zachodząc ją od tyłu, aby na nią wleźć. „Łap ją za uszy” krzyczał do mnie gdy świnia szalejąc waliła Wieśkiem o sklepienie bunkra. Udało mi się to wreszcie w pobliżu wrót i mogłem widzieć jak Wiesiek wbija strzykawkę w dłoń, a nie w kark świni tuż za uszami. Ze strachu, nie czując bólu, nie wiedziałem, czy zaszczepił mnie na pryszczycy, czy siebie – chociaż w panice myślałem, że mnie!
Rzuciłem się w przerażeniu o utratę życia na wrota a przytomny chłop wypuścił mnie. Patrzył na mnie z politowaniem i dziwił się, że nie mam stroju bardziej przydatnego pomocnikowi lekarza. Potem usłyszeliśmy gwizd, szamotanie się i gwizd i tak się to jeszcze powtórzyło, aż chłop wypuścił widocznego przy sztachetach Wieśka. – Był cały w gnoju, a okulary posłużyły za stworzenie wokół jego głowy gnojowej aureoli ulepszonej długimi źródłami stratowanej słomy. Wyglądał jak bokser który powstał po podliczeniu nokdaun’u.
Integracja mieszkańców willi postępowała, Także wspólne posiłki w stołówce przyczyniały się do częstych spotkań i towarzyszenia sobie. Mieszkańcy piętra Tadek K. i jego partnerka Krysia namiętni brydżyści każdą okazję do gry uzupełniali naszym udziałem, sami w tym nieustająco byli parą i kłócili się przy tym niemiłosiernie. Prawie zawsze i po każdym rozdaniu uważali że mogliby zagrać lepiej. Szukanie winnego z kłótni często przechodziło w bójkę, która miała finał w ich mieszkaniu, skąd dochodziły krzyki i płacz a potem trzeszczenie łóżka.
Dziadek Józef przeprowadził się do Łodzi z powodów tożsamych z opisanymi w dziele Władysława Reymonta pod tytułem Ziemia obiecana. Klucz wsi położonych połowie dystansu pomiędzy Poznaniem a Łodzią z główną wsią o nazwie wywiedzionej od nazwiska dziadka, utracił od dziejowych wstrząsów moce ekonomicznej płynności i zmieni właściciela.
Dziadek z rodziną zamieszkał przy ulicy Ludwika Zamenhofa– utracił majątek ale nie niezależność myśli – nadal był w artystycznym transie i wyrzeźbił, jeśli nie wszystkie, to większość kariatyd przy ulicy Piotrkowskiej. Jego syn Stanisław a mój ojciec z talentów dziadka, a może raczej pasji miał odwzajemnioną miłość do koni na których hasał od dziecka niby Komancz po nadwarciańskich łęgach Inną wrażliwością ojca były książki – czytał każdą, która wpadła mu w ręce.
Kolekcjonował je i pieścił– najbardziej te w szacownych oprawach o stronach przełożonych pergaminowymi wkładkami, ciągle odczytywał ulubione fragmenty i przeglądał fascynujące ryciny.
Matka musiała czytać nam te książki w każdej wolnej dla rodziny chwili, a potem moje siostry i ja. Robiła to nie z przymusu, ale że kochała to i z tego pewnie powodu, mąż bardzo jej imponował. Każde z nas znało pana Tadeusza niby modlitwę, Starą baśń, Chłopów, Lalkę, Przedwiośnie, Trylogię – recytowaliśmy całe fragmenty. Potem przywaliła nas literatura francuska.
Moja młodsza siostra nie skrywając ambicji pokonania nas w tej czytelniczej rywalizacji, podobnie jak ojciec, czytała wszystko o czym zasłyszała i zdołała zdobyć, pożyczyć, ale jej percepcja literatury była zgoła inna niż nasza. – Zdumiewały nas całkiem odmienne niekiedy jej wnioski i recenzje – może dlatego, że była do bólu pragmatyczną i cechował ją jakiś “daltonizm“ w rozumieniu zagubionych w grach losów bohaterów literackich.
Lata niemieckiej okupacji, a szczególnie uzależnienie Polski po czterdziestym piątym roku od wyzwolicieli z ZSRR, postawiło podobnie, jak wiele rodzin przed dokonaniem wyboru. Ojciec okazał się pozostać tym kim był: nonkonformistą – oznaczało to w codziennym życiu prześladowania ze strony nowych władz nieustępliwych w przebudowie ustroju społecznego Polski. Ojca zakwalifikowano do wrogiej grupy “zaplutych karłów reakcji “ i przystąpiono do niszczenia dorobku jego życia.
Wszystko, co zapewniało w latach międzywojnia dostatnie życie rodziny i w perspektywie ekonomiczną stabilność: skład materiałów biurowych, piśmiennych wraz z księgarnią– antykwariat stało się dla nowych władców – głosicieli pozbawienia wszelkiej własności prywatnej w imię równości społecznej – motywację do ciągłych wizyt, polegających na uszczupleniu rodzinnego mienia pod pretekstem windykacji rzekomych zaległości podatkowych. – Było to dla tych usłużnych Sowietom agentom bagatelką: przy istnieniu jedynie słusznego prawa – klauzuli generalnej zadośćuczynienia tzw. „sprawiedliwości społecznej “.
– Zwykle niespodziewanie pojawiało się 3 osobników w skórzanych płaszczach, uzbrojony – stawiali nas pod ścianą, rewidowali pomieszczenia, zabierali wszystko, co uznawali za wartościowe – opróżniali kasy. – Niektórzy z nich mówili bardziej po rosyjsku.
Finał był do przewidzenia: pewnego dnia opieczętowano wszystko, co pozostało łącznie z wyposażeniem sklepowym – nastąpiło tzw. zajęcie komornicze. – Ojciec i matka musieli sobie poszukać pracy w tzw. gospodarce uspołecznionej, jako pracownicy fizyczni pozbawiono nas także wielopokojowego mieszkania z pokojami w amfiladzie skrzydła parteru budynku od strony jednej z ulic i musieliśmy przenieść się do jednopokojowego mieszkania drugiego piętra. – Zaczęło się życie w obszarze biedy.
Jedyne czego „czerwoni” nie zdołali odebrać, to szacunek ludzi dla rodziców, który powszechnie okazywali, a było ich wielu: klientów, czytelników książek, znajomych, sąsiadów, różnych ludzi nawet z odległych dzielnic, którzy korzystali z usług firmy rodziców.
Do głowy by mi nie przyszło, że oto w tym jednym pokoju będę musiał zamieszkać z moją, wywróżoną przez cygankę dziewczyną: brunetką śliczną jak słoneczny poranek Julianną. To co spotkało moich rodziców powtórzyło się ze mną we Wrocławiu: mściwa władza ludowa i mnie, jako potomka kapitalistycznej proweniencji nie przyznała stypendialnego wsparcia i po drugim roku studiów musiałem powrócić do Łodzi – naukowe bankructwo, ale skompensowane skarbem, przyćmiewającym całe bogactwo świata– Julianną, w której byłem bez przytomnie zakochany!
Ona przeniosła się po trzecim roku medycyny, aby być ze mną, podjęła dalszy tok studiów w Akademii medycznej w Łodzi. Ze mną sprawy nie były na tyle proste– musiałem podjąć pracę i studia wieczorowe, i tak się stało pomimo z pozoru nieatrakcyjnego zatrudnienia w Łódzkich Zakładach Remontu Towaru Tramwajowego MPK.
Praca okazała się dla mnie odkrywaniem reymontowskiej Łodzi: Zdumiewałem się, że działania nakierowane na osiąganie zamierzonych celów mogą być, aż tak precyzyjne, że zarazem wszystko może być imponująco przewidywalne. Pracowałem z ludźmi o osobowościach, z których każda mogłaby posłużyć do scenariusza filmowego bądź wątku powieściowego.
Codziennie o godzinie 7:00 w wkraczaliśmy do przeszklonego kantoru hali, w której rzędach i szeregach ulokowano około 60 stanowisk przezwajania silników szeregowych prądu stałego LT 30, napędzających pojazdy szynowe zwane tramwajami. Zasilanych poprzez pantografy sieci trakcyjnej o napięciu 600 woltów.
Silniki szeregowe charakteryzują się tym, że są w stanie rozwinąć moment napędowy proporcjonalnie do obciążenia. Rozpoczynaliśmy pracę, od której zależała niezawodna komunikacja miejska w najbardziej historycznym, uprzemysłowionym mieście byłego zaboru rosyjskiego. Budowę tej sieci komunikacyjnej zapoczątkowała decyzja podjęta na najwyższym szczeblu– podpisał ją car Mikołaj II Romanow w Petersburgu, powierzając budowę niemieckiemu koncernowi elektrycznemu AEG, w wyniku czego Łódź miała o 10 lat wcześniej tramwaje elektryczne niż Warszawa, w której funkcjonowały w tym czasie tramwaje konne.
Przeszklenie kantorów wymuszało utrzymanie ustalonego tempa pracy zarówno pracownikom tzw. fizycznym, jak również tzw. Nadzoru – coraz to do kantoru ktoś wchodził lub wychodził– najczęściej majstrowie: F., S,, W. – my starsi rozdzielczy tkwiliśmy pochyleni nad wykresami Gantta, umożliwiającymi detaliczne rozplanowanie w czasie roboty dla tych 60 robotników w oparciu o ten graf– diagram rozpisywaliśmy na małych kartkach kolejne remontowe operacje wraz z potrzebnymi do ich wykonania normatywnymi ilościami materiałów.
– Kartki te umieszczaliśmy na zewnątrz kantoru w gablotach, aby każdy z robotników, biorąc je w kolejności ułożenia wiedział co ma robić i pobrać z magazynu potrzebne materiały. System ten opierał się o 12 zasad wydajności wymyślonych przez Amerykanina Harringtona Emersona, speca od organizacji pracy w sposób, umożliwiający precyzyjne i efektywne osiąganie celu dla unikania marnotrawstwa (idea wytwórczości doskonałej).
Powoli, ale nieubłaganie kantor wypełniał się siłą siwym błękitem dymu papierosowego. – Nie paliłem tylko ja i majster W.. Ponad sześćdziesięcioletni, łysy, o regularnych rysach, nie musiał chwalić się córką – znaną aktorką Ewą, bo był do niej nadzwyczajnie podobny, choć ta uroda w przypadku łysego mężczyzny – z lekką charakteryzacją – zbliżała go w podobieństwie, niestety, do Lenina. Odzywał się z rzadka, ale z tym co mówił trudno było polemizować. Wszystko w nim wymuszało szacunek. Właśnie wchodził do kantoru stary F. – tak wyglądał i trudno było odgadywać rzeczywisty jego wiek– przypominał zbudzonego ze snu niedźwiedzia. – Mówił wolno i na granicy sensu, tak że jego rozdzielczy Stasio T. kwitował całkiem głośno te jego wypowiedzi krótko „stary pierdoła “, wiedząc że F. jest prawie głuchy. Stał w drzwiach przed nim, co na tle ciemności za nim podbijało kontrast, bo F. był brązowy, z pomarszczoną twarzą, jak indiański skalp, a T., jaśniutki blondyn z lokiem bobasa, i drwiącym uśmiechem, podbijającym wymowę kpiny z F-cha.
T. uwielbiał plotki a ich zasób nie pozwalał się nam z nim nudzić. – Z Edkiem Z. stanowili duet, w którym Edek uzupełniał nowiny, błyskawiczny, celnym i najczęściej przezabawnym komentarzem, chrypiąc gruźliczym od nadmiaru papierosów głosem. „Do dyrekcji przyszła żona Janka K. z „Technologicznego” z żądaniem, aby przerwali jego romans z lalkowatą Joanną P.” – donosił pewnego dnia.
P. przychodziła do kantoru kilkakrotnie w ciągu dnia roboczego z dokumentacją z góry: sztywna, wystrojona i wymalowana – przypominała ożywionego manekina. Nawet S. się do niej nie palił, a miał skłonności, jak na żonkosia i ojca uwielbianej córeczki, dość frywolne, bo cały powierzony jemu babiniec młodych stażystek klepał po pupach, wypowiadając niby mające je rozbawić bon moty.
Ten temperament, skądinąd świetnego fachowca i rozkochanego w rodzinie czterdziestolatka był przez wszystkie te „damy” akceptowalny, a dwie z nich: korpulentna i szczupła – blondynki nawet prowokowały te karesy. Do kantoru codziennie przychodził inżynier stażysta Andrzej CZ. – łysiejący anemik, o laskowatych nogach – miły człowiek, zniewalający uprzejmością.
Celem tej wizyty było wykonanie “fotografii dnia pracy “.– Polegało to na tym, że wraz z nim my trzej rozdzielczy: T., K. i ja oraz inżynier CZ. patrzyliśmy z galerii nad halą co minuta na wybieranych po kolei robotników, i gdy pracował dostawał Plusa, a gdy robił nie to co należy– minusa. – Oczywiście robiliśmy to dyskretnie i oceniani robotnicy nie mieli wiedzy o tej perfidnej kontroli.
Dział technologiczny miał w programie nie tylko romans Jana K. z Joanną P., ale różne projekty udoskonalające pracę MPK – jego kierownik inż. Leonard K. powierzył inż. Andrzejowi CZ.owi i mnie wykonanie ogromnej planszy ze schematem sieci tramwajowej z wmontowanymi żaróweczka oznaczającymi przystanki, a cała gama przekaźników i wybieraków telekomunikacyjnych śledziła przy pomocy czujników rozmieszczonych po rzeczywistej sieci tramwajowej ruch poszczególnych wozów i sygnalizowała awarię, umożliwiając natychmiastową reakcję pogotowia technicznego, aby w skomplikowanej i wrażliwej sieci tramwajowej miasta Łodzi komunikacja odbywała się bez większych zakłóceń.
Grzebaliśmy w tym tygodniami a K. zawsze znajdował coraz to nowe ulepszenia. Życie pracownicze MPK usiane było różnymi dramatami: a to wóz motorowy sam wyjechał z zajezdni, a to wpadł T. do kantoru z lokiem rozwianym od emocji, krzycząc jeszcze przed kantorem, że żona Jana k. oblała mu wrzątkiem genitalia, co Edek Z. zakwalifikował, jako desperację godną kamikaze, bo i ona, jako żona być może nie zazna już szczęścia z mężem.
Trud pracy i studiów wieczorowych okazał się być niełatwym do codziennego znoszenia. Problemem stało się zachowanie zdrowia: codzienna ośmiogodzinny pobyty w zadymionym papierosami kantorze pozbawiły mnie stabilności zdrowotnej–skutkiem tego częste zwolnienia chorobowe zaburzyły tok studiów i komplikowały relacje z zakładem pracy.
Przełomem stało się spełnienie przepowiedni cyganki: pewnego dnia mój ojciec owdowiał, a ja z tą chwilą zostałem sierotą zdruzgotany przez koszmar w którym pogrążyłem się przez bezmiar upływających w cierpieniu dni. Matka była dla mnie istotą boską– nie wiedziałem, że nie jest nieśmiertelna! Nieco wcześniej, gdy udało mi się, dla odmiany jej trudnej egzystencji, zorganizować krótki pobyt w Warszawie, jakby przewidując wieczne rozłączenie, bardziej zajmowały ją moje uczucia do Julianny niż podziwianie odmienionej stolicy.
Zaklinała mnie, abym broń boże nie skrzywdził w jakikolwiek sposób Julianny.– dziwiło mnie to, bo poza uczuciami wszechogarniającego mnie płomienia miłości nie mogłem sobie wyobrazić niczego innego. – Trawiła mnie jedynie tęsknota, bo Julianna wraz z grupą studentów była na jakimś wakacyjnym, organizowanym PRL-u czynie: na wykopkach w ramach „sojuszu robotniczo chłopskiego wraz z inteligencją pracującą” w miejscowości Osiek– dziurze, o której do dziś nie wiem, w jakiej okolicy Polski istnieje i czy istnieje?
W takich to okolicznościach postanowiłem zmienić pracę i przerwać studia. Nie było z tym wielkiego kłopotu– pracę znalazłem błyskawicznie w Elektrociepłowni Łódź– Żabieniec, w której właśnie trwał rozruch jednego z turbozespołu. W zakresie moich obowiązków znalazło się przygotowanie materiałów do wyszkolenia pracowników obsługi różnych instalacji uruchamianego turbozespołu.
Na pierwszy sprawdzian mój szef inż. Waldemar Ł. wydumał przerysowanie dokumentacji technicznej sekcji cyklonów instalacji odpylającej kocioł tego turbozespołu w ujęciu aksonometrycznym, aby powstał złudnie trójwymiarowy obraz zrozumiały dla pracowników obsługi.
Żywo zabrałem się do roboty, jako że od maleńkości ukochałem rysowanie, malowanie. – Mówiono nawet, że mam talent i że powinienem studiować w Akademii Sztuk Pięknych w „Energetyku” i na studiach byłem bardzo dobrze oceniany z rysunku technicznego i geometrii wykreślnej – chociaż większość miała – szczególnie z geometrią wykreślą koszmarne kłopoty. – Do tego przedmiotu trzeba mieć wyobraźnię – ja ją miałem. Potrafiłem w ciągu 15 minut wykonać portret jakieś osoby nawet z pamięci.
Inż. Ł.– mój szef, mając tylko jednego pracownika–znaczy mnie – nie wiedział, co z sobą ma zrobić, a ponieważ nasze pomieszczenie biurowe miało zaledwie około 20 m² przykro było patrzeć, jak się męczy, udając że coś przelicza, coś redaguje, coś przegląda i nie bardzo wiedziałem, czy on miał też jakiegoś zwierzchnika, bo jeśli go gdzieś wzywano, to na jakieś ogólniejsze konferencje i to były jasne momenty w jego biurowej traumatycznej egzystencji.
Jako mojemu szefowi, trudno mu było wszcząć ze mną jakieś pozasłużbowe pogaduchy, a ja miałem komfort nieustającego zajęcia, poczynając od przytwierdzenia kalki do stołu kreślarskiego i rysowania tygodniami z użyciem najbardziej wymyślnych grafionów, cyrkli, krzywików, z fazami przeliczeń na suwaku logarytmicznym skali różnych fragmentów rysunków technicznych cyklonów celem przekształcenia na dużo większą skalę aksonometrycznego ujęcia.
Miałem też w każdej chwili pretekst, aby wychodzić do cyklonów odpylających – choć niekoniecznie do nich, aby niby doglądnąć jakiegoś szczegółu w realu, czym świadczyłem swojemu szefowi ulgę w biurokratycznym cierpieniu. – Zostawał sam w naszym biurze na czas, z dnia na dzień, coraz dłuższy, gdyż byłem litościwy a doskonale rozumiałem jego beznadziejną sytuację.
Lubił nas odwiedzać inżynier – człowiek nieco ponad trzydziestkę w odróżnieniu od Waldemara Ł. inżynier praktyk – w energetyce mówi się o takich, że są ludźmi z tak zwanego „ruchu”. U inżyniera S. przejawiało się to także tym, że nawet wypowiadanych przez niego równoważnikach zdań było więcej przekleństw niż słów. Inż. S. musiał ciągle wyprowadzać inż. Ł. z błędu, gdy ten miał bardzo uproszczone poglądy, dotyczący zagadnień energetyki w sferze praktyki eksploatacyjnej.
Bywał oburzony, że nie jest to oczywiste, gdyż w eksploatacji urządzeń energetycznych obowiązują ścisłe, precyzyjne procedury, które trzeba znać. Ludzie z eksploatacji i nadzoru urządzeń energetycznych dopuszczani są do pracy pod warunkiem, że posiadają weryfikowane okresowo uprawnienia i owe procedury znają ponad wszelką wątpliwość– znakomicie!
Praca była znośna, ale jej atrakcyjność umiarkowana. Bezruch i wymuszona pozycja przy desce kreślarskiej dawały się we znaki. Powroty do domu, do Julki były odpłatą za te udręczenia. Po wyjściu z roboty i w czasie ponad godzinnej jazdy tramwajem rozmyślałem o Julce i przychodził mi do głowy Teofil Gautier – właściwie jego powieść Panna de Maupin, w której autor próbuje znaleźć kobietę uosabiającą ideał piękna – jego niepodważalny kanon. – I gdy spotyka coraz to inne piękności, dostrzega że nie sięgają ideału. I zdaje mu się, że już blisko jest spełnienia pragnień, gdy kroczy pewnego razu za kobietą, której powab zdaje się być niedościgły, zatrzymuje nieznajomą, lecz niestety rozczarowuje się po jej zapoznaniu – rzeczywistość wyklucza marzenie!
Fenomen Julki polegał na tym, że postrzegałem ją każdego dnia piękniejszą. – A kiedyś rano zbudzony ze snu, wstając, niechcący ją odkryłem, i wszystko co ujrzałem było tak zachwycające, że widzę to mimo dni, miesięcy, lat. Dziękuję losowi za tę chwilę szczęścia, bo nadszedł dzień, w którym raj został utracony, w którym zapukano do drzwi, a przed nami stanęła niczym archanioł wtrącający grzeszników w czeluści piekielne ciotka Eugenia – opiekunka prawna Julki i zarządziła natychmiastową jej przeprowadzkę do innej dalekiej ciotki adwokatki.
Działo się to wobec mojej matki, którą niezasłużenie obciążała dwuznaczność tej sytuacji. Nikt się jednak tym wszystkim nie przestraszył ani nie zdenerwował – czułem, że jedyne czego ciotka Eugenia może pragnąć w głębi duszy, to zalegalizowania naszego związku.
Nikt nie pytał nikogo skąd pochodzi. – Bolesławiec to prawdziwe kresowe miasto wyliczanie miejsc na mapie – skąd kto przybył nie ma sensu; Grecy, Francuzi, Niemcy, Serbowie, ludzie z kresów wschodnich, Rosjanie, o których zapomniała armia sowiecka i tym podobnie.
Od Europy Zachodniej odradzała nas „żelazna kurtyna”, będąca barierą w każdym sensie przede wszystkim ekonomiczną. Serbowie z Bolesławca odkryli przed jego społecznością sposób na pokonanie tej bariery– były to wyprawy handlowe i przy okazji wakacje w Jugosławii.
Towar z Polski przewieziony i sprzedany mieszkańcom Jugosławii za połowę ceny, ale w markach, czy dolarach przy kursie dolara w Polsce opiewającym na ponad 100 zł, to relacja do której komentarz jest zbyteczny. Dla Jugosłowian było to prawdziwe dobrodziejstwo – nie mogliby kupić u siebie czegokolwiek za kosmiczne ceny w ich walucie, która była urynkowiona w wężu walut zachodnioeuropejskich.
Fenomen tego handlu narastał i był w zenicie w tak zwanym późnym PRL-u. Przypominało to nieco przygody z westernów, bo przecież był to przemyt w skali bagażnika, a co najwyżej przyczepy. Angażując się w przygotowania wyprawy, trzeba było wszystko drobiazgowo przemyśleć: co, ile, za ile, aby celnikom nie odbiegało to od wakacyjnego ekwipunku. Osobnym problemem była żywność, trochę balast, głównie przetwory w słoikach, jakieś suche kiełbasy i tym podobnie. Nie brakowało ryzykantów grających wysoko. Z Jugosławii do Polski przemycano złoto. Wszystko to tworzyło w Bolesławcu klimat porównywalne z gorączką złota jak niegdyś w Ameryce.
My byliśmy zaledwie amatorami, bardziej podającymi się prawom owczego pędu niż zdobywcami zysków. Karawana złożono z 2 rodzin, mieszkających po sąsiedzku w składzie: 2 pary dorosłe i dwoje dzieci nasz syn i syn sąsiadów wówczas maluchy do 8 lat na pokładach 2 samochodów: nasz Fiat 126 oraz sąsiadów – Volkswagen „garbus” z przyczepą Niewiadów wyruszyła pewnego wrześniowego dnia w drogę.
Byliśmy podekscytowani bo po dokonaniu gruntownego rozpoznania jugosłowiańskiej koniunktury wieźliśmy bardzo dochodowe ponoć towary: alkohol w wyborze dostosowanym do gustów Serbów, jakieś enerdowskie wyroby optyczne, między innymi lornetki, dwie 2 kilowe puszki kawioru astrachańskiego pozyskane w ruskiej bazie lotniczej. – Oczywiście to były bestsellery handlowe, ale poparte też różnego rodzaju drobnicą, jak na przykład ręczniki, ruskiej koce z wielbłąda i tym podobnie.
Mój przyjaciel sąsiad podżyrował to wszystko pewną ilością torebek budyniu, który miał tę zaletę że łatwo było go ukryć, a przy odnalezieniu przez celników mógł być utracony z nieukrywaną rozpaczą jako dotkliwa konfiskata.
Nota bene u ruskich– w ich kantynach bywały bardzo atrakcyjne towary między innymi jak wyżej wspomniane. Można było je od nich wycyganić, wymieniając wyroby nabywane w „ruskim Peweksie” przy ulicy Polnej. – Na przykład ogarniał ich szał na widok tabakierki oklejonej fotografiami, mrugających roznegliżowanych bab. Wystarczyło poruszyć taką tabakierką, a baba mrugała albo rozbierała się do rosołu.
Dla ruskich te i inne cuda z „ruskiego Peweksu” były tym, czym koraliki lądującego na Karaibach Kolumba, który w zamian pozyskiwał od Indian złoto.
O słonecznym zachodzie dotarliśmy do granicznego kampingu w pobliżu przejścia z Czechosłowacji do Austrii. Noc przy rozgwieżdżonym niebie była jasna choć zimna, ale mieliśmy przyczepę i 6 osób o temperaturach powyżej 35°C. – Nikt nie narzekał, pomimo że zdejmowanie skarpet, czy innych części ubioru nikomu nie przychodziło do głowy. Faktycznie ledwie skończyło się lato i nasze zasoby odzieżowe były bardziej letnie niż jesienne zwłaszcza że w ciągu dnia rozbieraliśmy się do podkoszulek.
Rześkim porankiem, po śniadaniu typu słoik wyruszyliśmy w drogę, kierując się na Wiedeń i Zagrzeb. – Było prawdziwe lato, jak na pierwszą dekadę września: trudno byłoby życzyć sobie czegoś więcej. Jedyna niedogodność, to słońce w oczy, o ile byliśmy poza obszarem zalesionym. W miarę, jak zagłębialiśmy się w Austrię poza Wiedniem – niebawem dostrzegliśmy coś zdumiewającego: oto naprzeciw nam, po lewym pasie jechał tir z plandekami przywalonymi kopnym śniegiem!
Myśleliśmy że to jakaś fatamorgana, ale nie! – Pojawił się następny i wiele następnych! – Dotarło do nas, że oto zbliżamy się do Alp styryjskich.
Od pewnego momentu śnieg widoczny na jadących naprzeciw nam samochodach zaczął pojawiać się nieśmiało po obu stronach szosy. Wkrótce dotarliśmy do miejsca, w którym zaczynała się dość stroma rampa serpentyny prowadzącej do przełęczy w Alpach styryjskich. Gdy patrzyliśmy z wysokości w dół stromizny, rozciągającej się ku dolinie widzieliśmy wraki samochodów, które mimo uzbrojenia kół łańcuchy nie dały rady. Dreszcze grozy ogarnęły mnie i po minie widziałem, że Romka też. Julka i Grażyna spoglądały na nas w milczącym przerażeniu. Przed nami wierzchołek wydawał się nieosiągalnie odległy. Wjazd na wzniesienie wydawał się niedorzeczny. – Utoruję drogę maluchem pomyślałem. Maluch już wiele razy pokazał, co potrafi w śniegu. Jest niebezpieczny na płaskim i z góry, natomiast pod górę ma zalety: blisko osadzone koła i do tego wąskie, jedzie chwacko i stabilnie.
Doprosiłem dwie osoby od nich dla dociążenia. Bez entuzjazmu wsiedli Grażyna i Roman. Marcin, jako najlżejszy pozostał w garbusie. Prawdopodobnie austriackie służby ogłosiły ten odcinek nieprzejezdnym, bo oprócz nas na szycie nie było żywego ducha. Maluch zacharczał rozrusznikiem, wrzuciłem bieg i powolutku ruszyłem, starając się trafiać w najgłębsze koleiny. Jechaliśmy, a ja przyspieszałem i rzęził już silnik na dwójce. Czuło się, że koła przebijają śnieg do asfaltu i z gibaniem się w poprzek – jedziemy!
I tak Bogu dzięki dotarliśmy do wierzchołka. Roman wjechał z zaprzęgiem po moim śladzie: pomimo że trafiał tylko jednym, zestawem kół w moje koleiny. Samo patrzenie na to wymagało nerwów, bo zaprzęg myszkował, a ja biegłem obok i krzyczałem do Romka, aby broń Boże nie odpuszczał gazu.
Okazało się, że najgorsze przed nami, bo zjazd, to słaba strona zarówno malucha jak i garbusa z przyczepą. W zjeździe okazało się, że garbus i przyczepa są bardziej stabilne od malucha już po kilkudziesięciu metrach sparaliżował nas strach. Maluch ze swą asymetrią masy – silnik umieszczony, nie w osi z tyłu – 3 razy przekręcił się tyłem do przodu z tendencją w kierunku przepastnej doliny. Przyczepa także miała narowy wozu, który chce stanąć przed koniem.
Wyleźliśmy z tych zaprzęgów bezradni i sfrustrowani. Pomimo zimna było nam gorąco. Kobiety i chłopcy zasypywali nas pomysłami. Trzeba było coś zrobić – rozluźnić czymś nerwy. – Tak mała butelka wódki, żaden problem. – Trochę tego było na pokładach obu ekwipaży. – Nie było też rozterki wzbudzonej naszym brakiem na co dzień akceptacji dla alkoholu. – Odkręciłem nakrętkę – trzy potężne łyki obniżyły płyn do połowy etykiety nazywanej powszechnie „czerwoną kartką”. Podałem butelkę Romkowi, którego abstynencja była bliska absolutu. – Wypił, jak ignorant, krztusząc się i parskając. Przetarł usta od łokcia po dłoń i pił dalej już sprawniej. -Musiałem mu odebrać flaszkę, bo nie miałem pojęcia, co będzie wyprawiał po takiej terapii.
Efekt był pożądany, natychmiastowy: opanował nas heroizm i determinacja wsiedliśmy do rydwanów i meandrując między zboczem góry a przepaścią zjechaliśmy w dolinę.
Na miejscu, w Zagrzebiu dwudziestopięcio-stopniowy mróz nie pozwolił rozstawać się nam z wielbłądzi ruskimi kocami. Kawioru też nie sprzedaliśmy, pomimo że nasz zaprzyjaźniony Serb sprowadzał najbogatszych kupców. Mróz działał dwojako: negatywnie na sprzedaż wielbłądzich pledów, pozytywnie na przetrwanie astrachańskiego kawioru, jak najlepsza lodówka, ba – zamrażarka. Celnicy skonfiskowali budyń w drodze powrotnej. – Niestety nie całą wiezioną ilość, tylko może piątą część. Cała reszta wraz z czterema kilogramami kawioru stanowiła przez wiele dni przepych naszych posiłków.
Powrót przez Graz był o tyle ciekawy, że zatrzymaliśmy się w tym mieście goszczeni przez ciocię Julianny – wiekowej wdowy, zachwycającej przepiękną polszczyzną i tym przedwojennym uniwersalizmem kultury osobistej. Mieszkała w apartamencie drugiego piętra z widokiem na stadion. Z balkonu niby trybuny można było obejrzeć mecz piłkarski, czy inne zawody. Ciocia była ciekawa wieści z Polski i proroczo przewidywała świetną przyszłość kraju po zniknięciu „żelaznej kurtyny”.
Opuszczaliśmy Graz, wspominając osiadłego tam po ucieczce z Polski dra N., praktykującego w miejscowym szpitalu. Uchodźstwo towarzyszy nieodmiennie ograniczeniu swobód obywatelskich, znamionujące reżimy, pragnące za wszelką cenę utrzymywać władzę.
Kierowaliśmy się przez Pragę do kraju. W Pradze bowiem już kiedyś wypatrzyliśmy sklep, w którym można było kupić karabinki sportowe różnego typu. Julianna, jako oficer rezerwy uzyskiwała znakomite rezultaty w zawodach strzeleckich organizowanych przez koło oficerów rezerwy. Kierując się tym, uzyskaliśmy w bolesławieckiej milicji pozwolenie na zakup tej broni. Cel udało się zrealizować. Kupiliśmy znakomity karabinek znanej firmy niemieckiej.
Zbliżaliśmy się do granicy pomimo krętych czechosłowackich dróg, nie omijając ich autostrady która mogłaby posłużyć do filmów o tematyce wojennej: betonowe płyty, wybite, popękane, pełne dziur i uskoków. Nie tylko do filmów wojennych dobra, ale do testowania nowych konstrukcji dla fabryk samochodów wszelkiego rodzaju. Osiąganie granicy czechosłowacko-polskiej było okupione skrajną niepewnością: mapa i rzeczywistość to fikcja. Fikcja skomplikowana drogowskazami, nad których sensem można by dumać godzinami.
Niewiele kilometrów przed granicą łapię gumę. Aby wydobyć zapasowe koło muszę przeładować do garbusa i przyczepy sporą część bagażu, w tym zakupione karabinek. Już wcześniej bez wiedzy rodziny Romka z nim włącznie ukryłem w przyczepie otrzymano od cioci kwotę szylingów austriackich, aby uniknąć konfiskaty przeprawie celnej. O zmierzchu osiągnęliśmy granicę w Zgorzelcu. Z budynku celników dobiegał nabrzmiały emocjami rozgwar transmisji meczu piłkarskiego. Celnik, który do nas wyszedł wyraźnie poirytowany naszym pojawieniem się klepnął pieczątkę w dokumenty i zadał pytanie, czy mamy coś do oclenia, ale gdy Roman znikał już w mrokach zapadającej nocy.
Tak miałem do oclenia karabin, który właśnie odjechał, co z tego że miałem zezwolenie i fakturę, gdy nie mogłem okazać karabinu. Zadowolony, że przyjechała paczka z szylingami nawet nie myślałem o komplikacjach. Wsiadłem do malucha i zgodziliśmy się z Julką, że wypada tylko jechać, bo do domu już tylko zaledwie 50 km
Na drugi dzień w obowiązku pozostawały zarówno zwrot przyczepy „Niewiadów “do Wojewódzkiego szpitala, jako że były one wypożyczone pracownikom oraz zarejestrowanie karabinu na milicji. Maciek przyholował do mnie przyczepę, ale ponieważ maluch był bez haka musiał wraz ze mną odstawić swoim garbusem przyczepę do Wojewódzkiego szpitala bo faktyczną wypożyczającą była Julianna, jako jego pracownica. Dokonały się oględziny – rytuał zdawczo odbiorczy. Wypożyczający orzekł, że przyczepa nie doznała żadnego uszczerbku, co potwierdziły strony w stosownym dokumencie.
Mając to z głowy pojechałem wraz z karabinem oraz kompletem, jaki mi się zdawało kompletnym, dokumentów na milicję. Tam dopiero olśniło mnie, że komplet dokumentów ma poważne, uniemożliwiające rejestracje karabinu braki, mianowicie brak odprawy celnej! Wiadomość ta poraziła wszystkich obecnych, a mnie najbardziej i lotem błyskawicy rozeszła się po całej komendzie. Próbowałem podać okoliczności, ale nie słuchano mnie wcale. – Do akcji wkroczył sam komendant tej komendy i nakazał aresztowanie mnie wraz z karabinem. Gdy mu przeminęła ta pierwsza gorączka, co objawiało się tym że z gościa porażonego rozmiarami zbrodni, jaką popełniłem przeszedł do wstrząsającego jego niechude cielsko śmiechu, zrozumiawszy że jego odpowiedzialność w tym wszystkim jest znikoma. Wie pan co, zwrócił się do mnie z błyskiem nie gasnącego rozbawienia w oczach. Oddamy panu karabin i nie zatrzymamy pana, ale jutro pojedzie pan do celników i poprosi o odprawę celną tego karabinu.
Wyszedłem z tej milicji, jak na jakimś haju. Bałem się ich od kiedy we Wrocławiu, na moście Grunwaldzkim, jadąc na pasie równoległym, na zwężeniu przy wjeździe na most szczepiłem się listwami mego auta z ich milicyjnym radiowozem i tak razem, jak jakieś cholerne kopulujące się pieski nie mogące się rozłączyć dojechaliśmy do krawężnika przed Placem Grunwaldzkim, a oni długo wpatrywali się w moje dokumenty, aby dopatrzyć się, że nigdzie nie pracuje.
A kraj był właśnie w paroksyzmach solidarnościowych strajków i oni postąpili z jakichś sobie tylko znanych przyczyn, tak jak ten komendant w przypadku braku odprawy karabinu – odpuścili. – Gdy ten, który gmerał przy listwach samochodu zameldował że jesteśmy rozłączeni, badający moje dokumenty oddał mi je i jakby z oznaką respektu, czy szacunku doradził, niech pan się gdzieś zgubi, niech pan odjedzie i pozostaje bardziej niewidoczny. Odjechałem i zastanawiałem się: za kogo on mnie brał za jakiegoś wodza tych robotniczych protestów!
Jazda na przejście graniczne, nie trwająca długo dawałam czas na domysły, co też się stanie. Wszedłem do celnicy z tym karabinem, zastając jednego celnika, który nawet się nie przestraszył. Może dlatego że też był uzbrojony.
Starałem się przekazać mu najzwięźlej i najkrócej, to o co mi chodzi, po tym co się stało. A on na to, że ja nie przechodziłem tym przejściem granicznym. No to ja mu pod nos paszport z pieczątką, która odbiła się na szczęście nader czytelnie. Wtedy on nieco przysiadł w tonacji i nie wpadając w panikę poprosił mnie abym poczekał, bo bez szefa nie ugryziemy tematu pognał gdzieś na górę.
Szef nie dał na siebie czekać, rozkładając ramiona, jakby się witał z nieoczekiwanie spotkanym kuzynem prawie że mnie uściskał i o mało co nie ucałował. Niezła strzelba, firmowa powiedział i to dobra firmowa! Wiesz co, mówił mi na ty, a jako że starszy nie przeszkadzało mi to, tylko dziwiło. Odprawimy to cacko z datą dzisiejszą, bo zaczął, bo papiery pojechały w pierwszym samochodzie – szybko go uprzedziłem – no właśnie! Wykrzyknął, i wiesz co ponieważ wszystko to wytłumaczysz, jak trzeba tym na milicji, to wysokie cło za broń w twoim przypadku – w ogóle go nie ma – zero. Ależ panie kapitanie… nie wiedziałem, jakie stopnie mają celnicy. no dobra, dobra – podał mi rękę, odwrócił się i zniknął, tylko celnik niższy rangą długo odprowadzał mnie wzrokiem, bo oglądałem się w drodze do samochodu.
Te perypetie tak nas zaprzątały, że gdy ustały daliśmy sobie luz, jaki ogarnia ludzi po powrocie z dalekiej podróży. Był to czas na składanie wizyt z nie widzianym przyjaciołom i znajomym. Powroty były późne, wieczorne lub nocne, Pewnie minęły dwa, trzy, a może nawet cztery dni, gdy o zmierzchu stanęliśmy pod wrotami naszego garażu, a Julką szukała w swojej zasobnej torbie kluczy i nagle zalękniony głosem mówi: „Nie mam portfela”! Patrzę i ja w czeluść torby i widzę tam różne, mogące uchodzić za portfele wyroby kaletnicze od niebieskich po czerwone i czarne i pytam zaintrygowany, jakiego portfela nie masz – no tego kelnerskiego, tego ogromnego, w którym było (…)szylingów od cioci!
Ugięły mi się nogi, po co miałabyś nosić w tej torbie taką forsę, wypakowałaś, miałeś ją w domu prawda?! I Za chwilę jednocześnie krzyczymy: przyczepa!!! Przecież ukryliśmy pieniądze w przyczepie – portfel i te które w portfelu nie mieściły się w pudełku blaszany po alkoholu, a ta skrytka w przyczepie, to skrzynia pod jednym z bocznych łóżek zgadza się? Odpowiadam Julce.no to mamy ********* poczułem ognie na twarzy, puls w skroniach i uszy jakby miały spłonąć, a co najmniej emanować ognie świętego Elma – (…) szylingów to ponad (…) $ – równowartość o ho ho.
Aby pojechać do szpitala wojewódzkiego – do tej przyczepy, musimy poczekać do rana. To przez tych celników! Przez ten cholerny karabin. Przez to cholerne koło przebite bredziła Julką, grzebiąc zapamiętale w torbie, jakby wszystko nie było już jasne, oczywiste, jak odkrycie dziury w kieszeni.
Ta noc nie chciała się skończyć. Chciałem leźć do szpitala o czwartej, potem o piątej, aby czekać pod drzwiami kierownika administracji, mającego pod swą pieczą przyczepy. Co mu powiedzieć, zachodziłem w głowę, coraz to zapadając w deliryczne drzemki: widziałem gości, szalejących z radości – po odkryciu naszej forsy. A gdy ten kierownik ze mną pójdzie do przyczepy, jak się go pozbyć, że niby co ja w tej przyczepie zapomniałem? Wreszcie wpadłem na genialnie prostą myśl, którą Julka zaakceptowała, jako bardzo dobra, że niby zgubiliśmy zapasowe kluczyki od samochodu i chcemy sprawdzić, czy nie w przyczepie?
Kluczyków szuka się długo i nie wybierze się pan kierownik z tobą na te poszukiwania. Tak się też stało kierownik nie okazał zdziwienia. Powiedział, że jest przyzwyczajony do takich sprawdzeń, bo nie jestem pierwszy, który coś zgubił. Dał mi klucze do pomieszczenia z przyczepami a ja po przybyciu statecznym krokiem pierwszych kilkudziesięciu metrów pognałem w kierunku przyczep, jak na dystansie 100 m do finału olimpijskiego.
Gdy wchodziłem do przyczepy serce waliło mi jak młotem rzuciłem się do prawej koi i podniosłem siedzisko – pomiędzy wręgami leżały jakieś szmaty a pod nimi rysował się kształt blaszaka. Po ich odrzuceniu ukazał się purpurowo złoty Johnnie Walker Black Label dwunastoletni Sherry Finish 40% 0,7 l, a w środku portfel.
Łaziłem po przeszczepie, pijany ulgą pozbycia się tego pokracznego stresu. W tym wszystkim poczułem się zwycięzcą i także Julkę uznałem za zwyciężczynie: oto udowodniliśmy sobie, że pogodziliśmy się ze stratą, że było, zginęło – trudno C’ est la Vie. – Nie będziemy desperować. Były nerwy, ale znieśliśmy to w sposób godny, spokojny – nikt nikogo nie oskarżał. Jeszcze bardziej uwierzyłem w siebie i zyskało moje uczucie dla Julki, choć i tak było w nieskończoności.
Praca w Bolesławieckim Przedsiębiorstwie Budowlanym, to praca wymagająca. Już droga do pracy: około 3 km no i powrotna – razem 6 km, to okoliczność prozdrowotna. Właściwie jako energetyk czułem się spełniony, bo zatrudniono mnie, jako majstra grupy elektryków, których w codziennym obowiązku było energetyczne uzbrojenie placów budów w zakresie zasilania energią elektryczną w tym wszelkich agregatów budowlanych, jak również dźwigów i zaplecza biurowo socjalnego dla robotników, operatorów sprzętu i kierownictwa budowy.
Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane budowało jednocześnie na wielu placach budów rozproszonych po obszarze całego powiatu, a nawet województwa. Stałą naszą siedzibą była baza sprzętowa ulokowana przy ulicy Modłowej – faktycznie nieco poza miastem, naprzeciw wojskowego lotniska helikopterowego.
Moja praca podlegała dynamice zdarzeń, które każdego dnia na tzw. „bank” musiały zaistnieć na budowach w: Bolesławcu, Zgorzelcu, Lwówku, Lubaniu, Gryfowie, Świeradowie, Trzebieniu oraz kilku bazach wojsk sowieckich. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby z licznego arsenału elektronarzędzi i agregatów, dźwigów wszelkiego rodzaju, pracujących w ciężkich warunkach budów, w kontakcie z chemią budowlaną, wodą i zmiennymi warunkami atmosferycznymi nie doszło do choćby jednej awarii.
– W takim razie musiałem wysłać ekstraordynaryjne do zdarzenia tzw. „czołówkę”, czyli pogotowie techniczne obsadzone przez elektryków i mechaników, a w trudniejszych przypadkach musiałem jechać osobiście wraz z taką ekipą. W tym wszystkim samo usuwanie awarii nie musiało stanowić problemu problemami, przeistaczającymi się w dramaty były konsekwencje przestoju – przerwanie wrażliwego w budownictwie procesu technologicznego, skutkujące zastyganiem zaprawy w agregatach, zatrzymanie wylewania odpowiedzialnych wytrzymałościowo elementów konstrukcji budowli itp.
– Przerwanie wylewania fundamentów, stropów, posadzek mogło doprowadzić do poważnych wad budowlanych, zagrażających statyce budowanych obiektów. Zazwyczaj w takich okolicznościach pomiędzy rozdzielnią, w której można było wyłączyć zasilanie, aby obsługujących lub przybyłą do naprawy ekipę nie skopał prąd, bo zabezpieczenia już dawno były „podwatowane “zwykłym drutem albo gwoździem– pojawiał się kierownik budowy– zazwyczaj ponad 100 kilogramowe chłopisko i mówił: “Wara “– nie!
Miałem taki właśnie przypadek z niejakim T., tak się wszakże nazywał. Pech chciał, że to ja pierwszy dotarłem do rozdzielni i wyłączyłem zasilanie, a potem jeszcze wyrwałem 3 bezpieczniki mocy i wyrzuciłem w trawę. Gdy przybiegł T., a przekonałem się, że przybiegł, bo pierwsze co zrobił – to kopnął mnie stałe siły w dupę i chciał zahaczyć sierpowym, ale nie było to potrzebne, bo od samego kopa tego tłustego nosorożca przewróciłem się. – Dobrze, że nie wpadłem na szyny, będące pod napięciem od strony zasilania rozdzielni.
Gdy on miotał obelgami zerwałem się z błocka i dopadłem “żuka “ i rzuciłem Oślakowi – nazwisko kierowcy – do dyrekcji! Ze zdenerwowania wydało mi się, że czas jazdy to jedna chwila i już biegłem po szerokich schodach pałacu przy ulicy Świerczewskiego – siedziby dyrekcji Bolesławieckiego Przedsiębiorstwa Budowlanego.
Wbiegłem do sekretariatu, aby zreferować niecny postępek T. dyrektorowi technicznemu, gdy usłyszałem za sobą, otwierające się drzwi i dojrzałem w nich T.. Poniżył mnie przy wszystkich: swoich i moich pracownikach! – Opanował mnie głuchy gniew.
– Myślałem tylko, jak załatwić takiego byka. Od ciosu ręką, czy nogą taka masa nawet nie drgnie, a więc całym ciałem od biurka sekretarki, przepięknej blondynki, przed którym stałem wyrzuciłem całe ciało, jak do trójskoku i pochyliłem się. – Uderzyłem precyzyjnie głową w klatkę piersiową T., który po tym wyleciał przez zamknięte już drzwi. – Ustąpiły one z hukiem pod wpływem walącego się na nie cielska. – Ja już nie mogłem się zatrzymać: stratowałem wijącego się na posadce T., dopadłem “żuka “, a rozumiejący sytuację Oślak, ni to zapytał, ni stwierdził: “na bazę “– skinąłem potakująco głową.
W każdej pracy jeśli jest ona dobrze uprzedmiotowiona, czyli pracownicy mają odpowiednie narzędzia, a także właściwą ochrony adekwatną do uciążliwości warunków w jakich pracują – w miarę, jak nabywają doświadczenia zachodzi niebezpieczeństwo działań rutynowych, które niestety są zagrożeniem wypadkowym.
Tak się szczęśliwie złożyło, że wśród moich pracowników poza rzadkimi przypadkami było tak, że ich doświadczeniu towarzyszyła nieustanna czujność. Potrafili w każdej sytuacji znaleźć właściwe rozwiązanie, a wyzwania w postaci sytuacji nadzwyczajnych były niepewnością każdego dnia od kiedy kierownikiem bazy przy ulicy Modłowej został niejaki Jacek Ż. – czterdziestolatek o szczupłej twarzy, rudym owłosieniu, brodacz, a jakże!
Szczupłość jego sylwetki powodowała, że zdawał się być przystojny, a wybujały temperament obficie zasilany alkoholem wprawiał go w stany euforii, o ile alkohol utrzymywał się we właściwym stężeniu w jego organizmie.
W takich stanach był omnipotentny, nie opuszczał go nadzwyczajny humor i dowcip – błyszczał erudycją, tryskał inteligencją. Można by to wszystko zawrzeć w trzech słowach: był alkoholikiem i w sumie hochsztaplerem. – Znał się na wszystkim i na niczym.
Stanowisko kierownika bazy pozyskał uwodząc córkę jednego z dyrektorów Bolesławieckiego Przedsiębiorstwa Budowlanego – bodaj ekonomicznego, a ten nie wahał się ani chwili, aby popełnić jaskrawy nepotyzm, pomimo że zięć słabo się na stanowisko nadawał, gdyż tak naprawdę był ignorantem w dziedzinie nie tylko techniki, ale nigdy też dotąd nikt nie powierzył mu żadnego stanowiska kierowniczego.
– Można by rzec, że był albo klientem pośredniaka, albo pracował od wylania do wylania z roboty na podrzędnych stanowiskach. On sam był zdziwiony, zaskoczony, przestraszony, że rozkochał w sobie B-sównę, ale jak to bywa w takich przypadkach z czasem uwierzył w siebie i uznał, że skoro sforsował tak wysokie progi, to niska samoocena była jego życiowym błędem i B-sówna zdjęła z niego ten zły urok!
Od momentu przejęcia kierownictwa nad bazą remontową przez Jacka Ż. nietuzinkowe, sensacyjne maniery kierownicze nacechowane nieprzewidywalnością – prawie zawsze na granicy skandalu przysparzały mu wciąż rosnącej sławy pomieszanej z zadziwieniem, że są tolerowane przez dyrekcję firmy. W jej zarówno bliskim, jak i dalszym otoczeniu pracowników, kontrahentów w reszcie opinii publicznej jego słabości alkoholowe i związana z tym mizeria osobowości, nie mogąca być cechą osoby odpowiedzialnej nie była żadną tajemnicą.
Przeciwnie nic z tych szaleństw nie docierało do dyrekcji! Pewnego dnia podczas narady dyrekcji poszerzonej o obecność kierowników wszystkich jednostek organizacyjnych BPB, nad kluczowym, w tym czasie, zagadnieniem wzmożenia mocy przerobowych dla zwiększenia ilości oddawanych inwestorom obiektów budowlanych różnego rodzaju jedną z możliwości zwiększenia efektywności okazała się konieczność zwiększenia wydobycia żwiru ze żwirowni nadzorowanej przez niejakiego Brenera.
Warunkiem spełnienia tego okazała się być ekspresowa budowa stacji transformatorowej, umożliwiającej zasilenie energią większej ilości taśmociągów, przesypujących wydobywany żwir na środki transportu. Może nie wszyscy, uczestniczący w naradzie zdawali sobie sprawę że budowa stacji transformatorowej słupowej, to szereg procedur.
Świadomość tego miała znakomita większość budowlańców, że specjalny obiekt energetyczny nawet prowizoryczny wymaga procedur: od wytyczenia geodezyjnego, zbadania ustoju gruntu, po wylanie wypoziomowana stóp fundamentowych, wykonania uziomu, zmontowanie słupów jako prefabrykatu, zawiezienie prefabrykatu zestawem niskopodwoziowy na żwirownię, postawienie prefabrykatu odpowiednim dźwigiem samojezdnym na stopach fundamentowych, uzbrojenie stojącej konstrukcji w cały osprzęt łącznie z izolatorami, odłącznikiem, odromnikami, transformatorem i przyłączenie do linii wysokiego napięcia.
Wszystkiego tego nie wiedział oczywiście Jacek Ż. nazwany przez wszystkich w BPB inżynierem, choć faktycznie nim nie był.
Właśnie, nie mając pojęcia o złożoności montażu napowietrznej, słupowej stacji transformatorowej nagle, gdy zebrani podkreślali nierealność szybkiego uporania się z tym problemem, poderwał się z miejsca, i poskubując rudą brodę wypalił, że jego ludzie uporają się z tym w tydzień.
Rozglądając się zuchowato nie zauważył, że cisza która zapadła na sali jest wyrazem niewiary, w to co zadeklarował, a przeciwnie uznał że jest to dowód zaimponowania obecnym mocą swoich możliwości, i nawet prawie równoczesne wątpliwości wyrażone przez głównego technologa inż. B.ego i dyrektora technicznego M.a: Czy jesteście tego pewni, co deklarujecie kolego?
Buńczucznie potwierdził, że wszystkich zaprasza na rychłe uruchomienie stacji transformatorowej. Nikt już nic więcej nie powiedział poza tym, że dyrektor naczelny Ś. podsumował krótko: skoro tak, to mamy problem rozwiązany towarzysze, zatem gdy kolega Ż. zgłosi gotowość odbioru technicznego stacji będziemy w nim uczestniczyć. Uważam więc zebranie za zakończone.
Jak brzemienne skutki było zobowiązanie kierownika Ż. pokazał już następny poranek. Mój kierownik Michał S. przywołał mnie do swego biurka, gdy tylko przestąpiłem prób pomieszczenia, które z trudem można by nazwać biurem. Powiedział co następuje: na niskopodwoziową ładowane są cztery słupy energetycznych ALA 12 u K. Zabierzesz osprzęt od Józka O., który jest przygotowano w ślusarki i spawalni i jedziecie z tym wszystkim na żwirownię do Brenera. Zamówiłem też dźwig star 25 z kierowcą operatorem B.m a Z. zrobi wykop, bo koparka też jest zamówiona. Co do ludzi, to uważam że może zabrać: M., K., K., P., W., chyba że chcesz jeszcze kogoś.
To ma być przedłużenie linii zasilającej niskiego napięcia – zapytałem. Nie, ustawienie stacji transformatorowej słupowej pod transformator do 260 kVA. Jak to, zdziwiłem się, a gdzie projekt? Nie ma projektu to prowizorka. A ustój gruntu ktoś badał? Nikt nie badał i nie będzie badał. Ma to być do odbioru na początku przyszłego tygodnia. Geodety też nie będzie? Nie postawić to tam, gdzie wskaże Brener. A kto wyleje stopy fundamentowe? Nie będzie stop fundamentowych. Grunt utwardzi koparka, albo spychacz od Brenera. Przecież tam tym dźwigiem o udźwigu 3 t nie postawimy całej zmontowanej konstrukcji złożonej z 4 słupów 860 kg belki na izolatory z płytami do skręcenia żerdzi wierzchołkach, belki odłącznika, platforma transformatora belkami ustojowymi – wszystko razem ponad 4 t! Nie. Nie postawicie! Czyli, jak to mamy zrobić jeśli wiesz, to powiedz i także pojedź i ty!
Nie muszę jechać polecam to tobie, jako twój kierownik – a jeśli odmówię – to wylatujesz z roboty. Tej stacji nie da się postawić na raty z takim sprzętem, kto będzie trzymał w pionie 2 pary żerdzi połączonych czubami w litery „A” a kto pofrunie do góry, aby je precyzyjnie skręcić, jak je podnieść powyżej kontakt krytycznego momentu przełamania?! Wiesz, co ci powiem rzekł Michał z ironicznym i nieco tajemniczym uśmiechem? No co! No co! Krzyczałem prawie zniecierpliwiony. Tej stacji nie da się postawić w tych warunkach i wszyscy to wiedzą tylko ty musisz to udowodnić, aby ten kretyn Ż. nie mógł w przyszłości podejmować takich idiotycznych zobowiązań. Jedź spokojnie połamiecie ze 2 słupy – one nie są takie drogie, nikt nie będzie się ciebie czepiał, mnie nie wypada, a ty robisz to dla mnie no a ty robisz to na moje polecenie i tak odpowiedzialność ponoszę ja, a tak naprawdę ten kutas Ż., dlatego i ja nie mam z tym zmartwienia a może ci się uda mimo wszystko postawić tą konstrukcję. Zabierzesz najlepszych ludzi – czasami robili cuda.
Krótko po jedenastej cały nasz zespół dotarł do żwirowni Brener wskazał miejsce – było w linii wysokiego napięcia mniej więcej w odległości mniejszej od jednego przęsła. Koparkowemu kazałem kopać głęboko na 2 m. Uzgodniliśmy z chłopakami, co i jak – zgodziliśmy się że najlepiej zmontować jedną bramkę „H” i powyżej środka ciężkości w okolicy belki od łącznika, w osi symetrii przykręcić na zaciski grubą stalową linkę na zawiesie i hak dźwigu. Antek B. wskoczył do sterówki dźwigu przeniósł słupy z niskopodwoziówki, układając je na belkach równolegle do siebie i prostopadle do obrysu wykopu.
Chłopaki montowali po kolei od góry belki: stalowe kształtowniki przeznaczone do montażu izolatorów, trójkąty wierzchołkowe oraz belki kształtek stalowych oraz kształtowniki ustojowe. Po zakończeniu wykopu spychacz od Brenera wjeżdżał wiele razy tam i z powrotem do wykopu, aby zagęścić grunt. Chłopaki, coraz to sprawdzali poziomicą z 2 kalibrowanych rurek szklanych połączonych wężem poziomy miejsc przyszłego ustawienia żerdzi słupów. Nastąpił moment kulminacyjny – Antek uniósł 2 słupy złączone w literę „H” I końce wsunął do wykopu, aż ustaliły się na prostopadle usytuowanej do nich belce zakotwiczonej na wjeździe do wykopu w pochyleniu w kierunku linii wysokiego napięcia.
Zwisająca spod zawiesia lina wcześniej przygotowana rukcugu zaczepiona do stalowej linki, służącej jako punkt zaczepienia haka dźwigu została przymocowana do spychacza, który ciągnąc bramkę w kierunku przeciwnym do linii miał ustalić konstrukcję litery „H” pod kątem ponad 70 °, wtedy K. pomocniczą liną wyhaczył hak dźwigu owej linki stalowej ulokowanej w osi symetrii litery „H” słupów w miarę jak spych powoli przemieszczał się osiągała przewidziany kąt w stosunku do powierzchni gruntu ponad 70 °. Dźwig uwolniony mógł zająć pozycję, umożliwiającą montaż trzeciego słupa unosząc go zawiesiem przymocowanym powyżej środka ciężkości.
Chłopaki, obracając słup za stopę, ustawili go na betonowej płycie zablokowanej belki żelbetowej tego prowizorycznego ustoju, tak aby wreszcie czub trzeciego słupa podparł jeden ze słupów litery „H” na trójkącie stalowym umożliwiającym skręcenie czubów trzeciego słupa ze słupem przylegającym do litery „H”. Nastąpił moment kulminacyjny: ktoś musiał wejść po nodze słupa litery „H” I skręcić ten słup z czubem trzeciego słupa, podpierającego.
Najlżejszym był Janek M. nie namyślał się długo założył asekurację wszczepił się w linkę i rozpoczął wspinaczkę po pochyłości słupa litery „H”. Wszyscy ilu nas tam było, włączając Brenera i pracowników żwirowni gapiliśmy się w niemym skupieniu na Janka a był coraz wyżej i minął punkt zaczepienia liny do słupów litery H, I gdy przemieszczał się wciąż w górę przepinając, asekurację w kolejne otwory słupa – nagle litera „H” zwichrowała się – prawy słup pod Jankiem uskoczył znacznie w dół i uległ skręceniu. Poleciały w dół odłamki betonu. Pół metra poniżej stopy Janka ujrzeliśmy nagie pręty zbrojeniowe przegięte i zbliżone do siebie. M. wypiął się i przemieścił się błyskawicznie ku dołowi, a gdy był już nieco ponad rampą na transformator zaskoczył, bagatelizując wysokość prawie 3 m. Osunął się w dół po hałdzie żwiru, aż do wykopu i tak oto zakończyła się nasza misja, mająca być kolejnym szczeblem błyskotliwej kariery samozwańczego inżyniera i genialnego kierownika bazy BPB Jacka Ż.
Zatelefonowałem do działu technologicznego. Poprosiłem inżyniera Tadeusza B., aby przyjechał. – Był w niecałą godzinę. Nie pytał o nic, obejrzał wszystko podał mi rękę, wymusił przez tę swoją wystającą z wielkiej głowy szczękę pół uśmiechu: Prawie udało się – powiedział. Odjechał i nikt za nim nie patrzył. Mieliśmy ten dzień za sobą, dzień zmarnowany, a może i nie.
Roman K. zajmował się w BPB elektrycznymi przyłączami placów budów. Jego praca wymagała stalowych nerwów, obok części biurokratycznej polegającej na ciągłym negocjowaniu umów o energię z zakładami energetycznymi i ustalanie w związku z tym warunków zasilania do jego obowiązków należało również budowanie tych przyłączy najczęściej linii napowietrznych niskiego napięcia w granicach do kilkuset metrów z uwagi na ekonomię przesyłu. To zakłady energetyczne wskazywały rozdzielnie wn/n, do których K, mógł się przyłączyć ze swoją linią lub kablem niskiego napięcia, a potem wraz z 6 chyba zuchami musiał stawiać słupy, montować na nich izolatory, przewody, uziomy, zabezpieczenia lub w przypadku, tego wymagających układać kable ziemne.
Przyłącza te były do tego stopnia prowizoryczne, że awaryjność ich była codziennością, tym bardziej, że na placach budowy panuje nieokiełznana zmienność koncepcji, dotyczących różnych przebogatych zagadnień związanych z samą realizacją budów, jak również ze zdarzeniami nadzwyczajnymi: na przykład transport elementów budowlanych o gabarytach, niemieszczących się pod linią przesyłową przyłącza elektrycznego, albo nagła potrzeba przeinstalowania odcinka, bo potrzebny dodatkowy wjazd lub wyjazd z budowy.
K. był, jakby organizacyjnie razem z nami, ale ze względu na specyfikę tej swojej specjalizacji, jakby osobno, bo ciągle wraz z ludźmi musiał być w terenie. – Miał z uwagi na skomplikowanie tej swojej pracy tak dużo na głowie, że brało w nim niekiedy górę roztargnienie, a to coś zapomniał, coś przegapił. Jego ludzie też trzymali się roboty, którą niekiedy musieli robić bez limitu godzin, w niełatwych czasami warunkach atmosferycznych, ostatkiem sił – uważali powszechnie, że jedynym lekarstwem na przetrwanie może być alkohol.
Wszyscy lubiliśmy K.ego, bo był cichym, łagodnym człowiekiem, jeśli się go widziało w tygodniu ze 4 – 5: razy zawsze w pośpiechu, zawsze nie mogącego dokończyć zaczętej kwestii, bo dopadała go nowa sprawa: jakiś szukający go kierownik budowy, majster, magazynier i Bóg raczy wiedzieć, kto jeszcze – no może żona. K-ccy mieli całe mnóstwo małych dzieci, a nawet w wieku niemowlęcym – chyba bliźnięta.
Czasami widywano Romana z dzieckiem lub dziećmi w robocie i po dziś dzień kojarzy mi się z pieluchami. Nie było tajemnicą, że K. gdyby nadarzyła się okazja zmieniłby pracę na spokojniejszą. Często głośno o tym marzył, ale w Bolesławieckim Przedsiębiorstwie Budowlanym jednak mógł zarobić więcej niż gdziekolwiek indziej. – Dyrekcja wiedziała, że nie pchają się chętni do tej roboty, pomimo że starała się płacić szczodrze – szczególnie za nadgodziny, które w tym przypadku nie miały ograniczeń. Śmiano się, że K. pracuje 48 godzin na dobę.
W tamtych czasach późnego PRL-u polskie złotówki nabierały znaczenia, bo pojawiły się pewne konsumpcyjne cele – można było przedpłacić odległe w czasie marzenia: założyć książeczkę mieszkaniową, przedpłacić Fiata126p itp. Poza granicami złotówki, jako waluta były bez znaczenia. Nawet w wagonie restauracyjnym do Pragi, czy Budapesztu – tych innych demoludów, nie można było zapłacić za bułkę.
Nikt nie traktował bardzo serio dążeń do zmiany miejsca pracy ludzi, jeśli nie należeli do establishmentu partyjnej nomenklatury, a K. nie należał – ja też nie. My bezpartyjni nie mogliśmy liczyć na kierownicze stanowiska nawet, gdy byliśmy bardzo kompetentni. Mówiło się nawet, że na awans liczyć mogli jedynie mierni, bierni, ale wierni. – Pozostawiono nam robotę dla saperów, czyli bardzo odpowiedzialną typu pomylić się możesz tylko raz, i wymagającą pracy w nadgodzinach z narażeniem zdrowia, a nawet życia w trudnych warunkach: w zapyleniu, na wysokościach, przy instalacjach pod napięciem, o wysokim ciśnieniu, narażeniu na temperatury, pola elektromagnetyczne, w kontakcie z chemią wszelkiego typu, trudnych warunkach atmosferycznych itp. itd.
Ale pewnego dnia stało się – Romek K. gdzieś przypadł na dłużej. W bazie tego nie dostrzegano, bo Jacek Ż. ogniskową uwagę niekonwencjonalną metodą demontażu żurawia wieżowego ŻB45. – Miał on być przewieziony ze Zgorzelca na jakąś inną, ważną budowę i ktoś z wysokiego kierownictwa niecierpliwił się. – To zniecierpliwienie niecierpliwiło odpowiedzialnego za tą operację kierownika Ż.
Niestety elektrycy, którzy byli wyspecjalizowani w montażu i demontażu tego dźwigu byli akurat w drodze poza zasięgiem komunikowania się. Ż. wzywał wszystkie moce niebieskie, krzyczał, tupał i wymyślał wszystkim, a najwięcej nam – Michałowi i mnie. Wreszcie pod wpływem jakiegoś umysłowego olśnienia wybiegł, dopadł tablicy p/poż zerwał pokaźny toporek i zadysponował pierwszemu zatrzymanemu kierowcy, jakiejś jadącej z innym zleceniem furgonetki wyjazd do Zgorzelca. Po dojeździe na plac budowy z owym żurawiem budowlanym bez chwili wahania toporkiem strażackim poobcinał wszystkie kable i kończył właśnie, gdy elektrycy wjeżdżali na miejsce z prędkością pojazdu uprzywilejowanego w tumanach wzniecanego z budowlanych wybojów pyłu.
Długo przecierali oczy ze zdumienia skonsternowania. – Próbowali nieśmiało dać do zrozumienia, napawającemu się zuchwałością swego innowacyjnego czynu Ż., że ten żuraw ŻB45 przez długie miesiące będzie musiał być naprawiany. Wieść o nowym wyczynie Ż. niosła się z ust do ust na cały BPB szeroko budząc śmiech i politowanie, aż dotarła do samego sprawcy tej sensacji. Zrozumiawszy, że to on jest obiektem drwin i niewybrednych kawałów popadł w pijacki stupor i całymi dniami zamiast w robocie leczył kompleksy w knajpach tak radykalnie, że niczym nieboszczyk trafiał finalnie do swej powoli dostrzegający nicość swojego męża B-sówny, gdy kierownictwo BPB jeszcze tolerowało Ż., to B-sówna pewnego dnia wywaliła go z domu na zbitą buzię, a za jej przykładem dyrektor B. wywalił go z roboty. Nowym kierownikiem bazy został stateczny Bronisław D. człowiek skrupulatny, stanowczy, jednocześnie dający się lubić. Baza dostała drugie życie.
W tym zgiełku wciąż nowych zdarzeń o ile absencje alkoholowe Ż. nietrudno było zauważyć, to nieobecność całkiem już długa K.ego dopiero po upływie dni u wielu z nas wzbudziła zastanowienie. Co z K.m spytałem pewnego dnia Michała S., gdy rozpoczynaliśmy wtorkowy dzień pracy. Zmienił pracę orzekł. Jak to zmienił pracę? Różnie o tym mówią odrzekł Michał. Nie wiem, czy to prawda, czy plotka: pracuje obecnie w Kanadzie. Pracuje w Kanadzie – znaczy na północy Północnej Ameryki? Tak mówią. Jak to możliwe? No wiesz przecież, że chciał zmienić pracę, to zmienił.
Możesz uszczegółowić cokolwiek z grubsza, bo – chwila wahania Michała, bo rozumie się, że plotki to zestaw sprzecznych czasem nawet mało prawdziwych informacji i to z różnych źródeł: Więc poderwał kierowniczą fuchę w bazie prefabrykacji w Trzebieniu, i to tak nagle z dnia na dzień. Został szefem tego całego interesu duża pensja, premie, dodatki nagrody i smrody, bo po tym jak już po inauguracyjnej popijawie podpisał wszystkie agendy, to zrobiono po tygodniu audyt i okazało się że ma niedobór liczony w miliony z takim cwanym aranżem, że podłożył się jednym ze swoich pijanych podpisów.
No i co targałem Michała za łokieć, gdy zatrzymał się w opowieści. To nie zabawa była, no i to że ci kolesie, którzy go wrobili mieli plan, aby wyczyścić wszystko na cacy i dali mu szmal, paszporty i bilety lotnicze do Jugosławii i doradzili Kanadę. K. doznał szoku, ale tak mu wszystko sugestywnie i długo, a może krótko wyjaśniali, że spakował się i opuścił nasz socjalistyczny raj i przefrunął do kapitalistycznego piekła. Ależ to bajka z 1001 nocy – prawie wrzasnąłem. Dwie noce, bo w 48 godzin zdołał spakować rodzinę, o tyle, o ile można cokolwiek upchnąć w bagażach lotniczych i pa, pa ojczysta ziemio. Biedny Roman westchnąłem on tak nie znosił się mrozić, a Kanada to kraj hokeistów, bo lodu mają do cholery.
Wiosna przy ulicy Piastów, to kąpiel w światłocieniach falujących dookoła wyświetlanych słońcem przez buki, lipy, jesiony i kasztanowce odnawianym listowiu rozedrganym przy najsłabszym wietrze i powietrze, w którym dźwięk nawet najdalszej dali jest wyrazisty ozdobiony barwami powszechnego rozkwitania. Świat uśmiecha się do każdego stworzenia, a one jakby to odwzajemniały Bezmiar radości przepełniał i mnie, bo Julką urodziła synka i wszystko to było niewyobrażalnym szczęściem.
Nie czując upływu czasu, idąc nieśpiesznie doszedłem do domu na Piastów, wytrącony z rozmyślań, oczekującym mnie komitetem powitalnym sąsiadów. Słuchałem słów prostych, których nie rozumiałem. Docierał do mnie jednak ich niepowtarzalny nastrój. Wznoszono toasty często, coraz częściej. Pojawiły się stoły, nakrycia i jadło. Samopoczucia zebranych zwyżkowały z upływem czasu a ten przestał być kontrolowany podobnie, jak wciąż nowe toasty, gdy łysiejący Janek Z., skądinąd lekarz psychiatra zaczął pląsy ze świecą zapaloną, która gdy gasła wciąż na nowo odzyskiwała płomień od zapalniczki Janka K., a nadmiar łoju zespalał świecę coraz bardziej z czubkiem jego łysiny – To oznaczało, że alkohol bardzo podwyższył próg bólu u Janka – oznaczało to także, że się świetnie bawi, a na pewno oznaczało że jest kompletnie schlany.
Byli mimo wszystko jeszcze na tyle przytomni, że zauważyli, że wpadłem pod ławkę i grałem bezwiednie martwego, na tyle przekonywująco, że wyciągnęli mnie stamtąd i troskliwie zataszczyli do jednej z łazienek na piętrze położyli w wannie i nalali wody bez usługi rozbierania. Na szczęście rozum opuścił ich, ale nie do końca, i widząc że woda sięgnęła mi kostek u nóg zakręcili kran i zniknęli. I to był moment gdy film mi się urwał, jak to się mówi w bywałym towarzystwie.
Powrót świadomości nie był przyjemny. Ciało moje przenikało dotkliwe zimno. Proces w miarę logicznego myślenia z mozołem sklejał w chronologie wątki: ostatni był taniec z Jasia. A co teraz jest? – Pomyślał obolały mózg, zmuszając percepcję, aby szukała odpowiedzi. Uruchomiły się oczy bezskutecznie wypatrując iskierki światła, ale nie – nic oprócz ciemności: ciało zrozumiało że jest zmrożone mokrą odzieżą. Zerwałem się na nogi, aby zedrzeć mokre szmaty i spadłem z czegoś gładkiego, aż śliskiego od wilgoci i doznałem bólu obitego biodra, łokcia i ramienia.
Oczy wypatrzyły jaśniejszy odcień ciemności. – W tym kierunku ostrożnie szedłem aż do zwarcia ze ścianą. Podniosłem ramiona i przetarłem nimi ścianę, niby wycieraczki szybę w samochodzie. Odnalazłem włącznik i rozbłysło światło. Przekonałem się że jestem w szpitalnej kostnicy: gotyckie wysoko nade mną sklepienie, okna jak w kaplicy dużej wysokiej kaplicy, a pośrodku katafalk i wzdłuż ścian inne. Ja spadłem ze środkowego, bo to był mokry od rozrzuconego na nim ubrania. Zrzuciłem je z siebie przed upadkiem z katafalku, aby zmniejszyć uczucie zimna i stałem zupełnie nagi, usiłują zrozumieć co zaszło.
Nie rozwikłałem tej udręki i pomyślałem, że przecież mogę pójść do domu i skorzystać z jego kojących wygód. Wyszedłem, bo drzwi nie stawiały oporu a na zewnątrz noc była nieco jaśniejsza od ciemności w kostnicy. Dopiero za sobą w oddali widziałem: przebijały się – rozmazane ruchem gałęzi drzew – światła szpitala. Szedłem w kierunku lasu, w kierunku domu wreszcie w nim byłem i wymacałem klucz w skłębionej, trzymanej na przedramieniu odzieży.
W przedpokoju na całej jego długości, aż do uchylonych drzwi łazienki na utytłanej posadzce kłębiły się porozciągane w dziwaczne konfiguracje bio odpadki i wszelkiego rodzaju śmieci w sosie można by rzecz własnym. Schlałem się do tego stopnia że mam delirium tremens. Ogarnął mnie przestrach, a nawet panika, aż do kołatania serca. W szpitalu wariackim jestem, czyli wszystko do siebie pasuje, ale co z Julką, gdzie ona?! Przebijałem się przez długie chwile przez mroki kaca, aż doczekałem, gdy domknęła się pętla obezwładnianych wódą skojarzeń.
Tak, przecież wczoraj urodziła synka w tamtym szpitalu. Posprzątałem tajemnicze śmieci: wróciły do pojemnika, z którego zostały wywleczone – nie pozbyłem się ich. Przezorność polegała na nie pozbawianiu performera tworzywa, które posłużyło mu do happeningu. Do rana było tuż, tuż, i nie mogłem już zasnąć – myślałem o Julce synku i spekulowałem kiedy będę mógł zabrać ich do domu.
Nie próbowałem rozwikłać zagadki mej teleportacji z miejsca naszej popijawy do kostnicy. Miałem pewność, że pijani psychiatrzy K-ja z K. ubrdali sobie taki wygłup z przekonaniem, że będzie bardzo oryginalny. Całe szczęście, że akurat w kostnicy nie było zmarłych wariatów, bo wtedy moja psyche być może nie udźwignęła by takiego przeciążenia.
Świt postawił mnie na nogi poszedłem do łazienki, aby dopełnić rytuału przed pójściem do pracy prysznic, golenie etc. Nie wierzyłem, w to co ujrzałem: cały przedpokój znów był udekorowany odpadkami z nieszczęsnego kubła. Zacząłem wątpić, czy faktycznie je już raz uprzątnąłem.
Wielokrotnie przysięgałem sobie w myślach, że nie nigdy już nie napiję się alkoholu. Po wszystkich higienicznych ablucjach, zlekceważywszy śmieci w wyborze między sprzątaniem, a śniadaniem, po małej czarnej udałem się do roboty. Gdy zbliżałem się do lotniska na Modłowej, startująca maszyna poderwała hukiem turbiny stado ptaków. Patrzyłem urzeczony, jak lecą w przeciwnych kierunkach. Pomyślałem, że są mądre.
Przypomniał mi się wielki kruk z ogrodu zoologicznego we Wrocławiu. Siedział na rurze właściwie na jej poziomej części zakończonej kranem i pazurami jednej z nóg odkręcał kran pił wodę a potem zakręcał. To skojarzenie wyzwoliło następne: na skwerze widziałem, jak szczur i wrona walczą o kawałek porzuconego jadła. Zawładnęła nim początkowo wrona, ale szczur przechytrzył ją chwili, gdy rzuciła się na niego spręży się w łuk i z czterech łap wyskoczył wysoko do góry i machnąwszy ogonem w powietrzu przekierował ciało, aby spaść na ochłap jedzenia. Porwał go i zniknął w pobliskiej szczelinie ogrodzenia.
W tym momencie zrozumiałem, kto mi dekoruje śmieciami przedpokój. W bazie pełno osobówek. Zjechała się chyba cała dyrekcja i Bóg wie, kto jeszcze. Ludzie którzy zwykle zajęci byli robotą w halach warsztatów teraz stali na zewnątrz. Nie wiedziałem o co chodzi, bo po nieszczęsnej bibie spóźniłem się dobrą godzinę.
Wszyscy gapili się na ogromny cylindryczny zbiornik w rodzaju pradawnej bali do prania o średnicy około 3 m i wysokości 1 m z pospawanych blach. Nad zbiornikiem wznosiła się rama ceowników z przymocowanych do nich silnikiem elektrycznym sporej mocy. Silnik poprzez przekładnie miał powodować obroty poziomej belki, z której jak na karuzeli na łańcuchach, na obu końcach wisiały poziomo umocowane dwie stalowe, metrowej długości belki do mieszania zawartości zbiornika: brył palonego wapna zalanego wodą do rozlosowania, zgaszenia, aż do konsystencji gęstej śmietany. Co to za impreza spytałem majstra ślusarni Stefana S.. No, powiedział: główny mechanik inżynier F. zgłasza projekt racjonalizatorski na gaszenie palonego wapna używanego do polepszania właściwości zaprawy tynkarskiej.
Skinieniem głowy Stefan nakierował moje spojrzenie na osobę racjonalizatora, który właśnie wpatrywał się w oblicze, stojącego przy nim dyrektora technicznego M. Jego nalana twarz, byczy kark i równie masywna sylweta, z nieruchomymi oczami czyniła nieodpartym wrażenie że jest podobnym do karpia. Odzywał się z rzadka monosylabicznie. Czasem na jego twarzy pojawiał się niepewny uśmiech nieadekwatny do sytuacji i wypowiadanych treści. Zgromadzenie widzów zagęszczało się wokół tego miksera monstrum w miarę postępu przygotowań do dziewiczego uruchomienia wynalazku.
Ludzi przybliżali się do machiny, aby lepiej widzieć, co też się stanie, gdy silnik zmusi do wirowania mieszadło i wiszące na łańcuchach kęsiska stali do mieszania wapna z wodą. Szef działu technologicznego, któremu podlegał referat racjonalizacji robił wszystko, aby członkowie dyrekcji znaleźli się w miejscu pozwalających zaobserwować i ocenić zalety nowego urządzenia, czyli nieledwie przy samym urządzeniu.
W drzwiach hali warsztatów, czyli tuż koło nas zajmowali miejsca oderwani od roboty, dopiero co inni robotnicy: elektrycy, spawacze, kierowcy, ślusarze, Michał S., Bronek D., magazynier Tadek H., a nawet chyba nie rodzony, bo o wiele od głównego mechanika ładniejszy młodszy brat Henryka F. Z pogwaru rozmów tych ludzi o długoletniej praktyce zawodowej i znakomitej intuicji technicznej można było usłyszeć wypowiedzi sceptyczne i prześmiewcze.
Nadszedł moment niecierpliwie oczekiwanego kryterium prawdy: główny mechanik podniósł rękę do góry i silnik zaburczał, przekładnia zazgrzytała, mieszadło drgnęło – ktoś przytomny zrozumiał że wynalazkowi brakuje zespołu rozruchowego i silnik przegrzewa się a w następstwie ulegnie spaleniu więc z całej siły popchnął jakimś drągiem ramię, drgającego konwulsyjnie mieszadła. Ruszyło powoli i niespiesznie przyspieszało, wlokąc zatopione w wapnie stalowe belki. W miarę, jak mieszadło przyspieszało belki podwieszone elastycznie na łańcuchach wynurzały się z wapna coraz to wyżej, aż zaczęły przebijać powierzchnię wapiennej mazi, by wirując coraz szybciej zacząć ślizgać się i skakać po białej powierzchni tej niby śmietany, jak kamień kaczka, odbijający się od lustra wody w jeziorze – ulubiona zabawa małych chłopców a czasem i dorosłych. Rezultat był spektakularny: rozbryzgi wybijanego we wszystkich kierunkach wapna raziły bezlitośnie zgromadzonych wokół wynalazku ludzi bez różnicy, czy dyrektor, czy robotnik niewykwalifikowany. Nie pomogło odruchowe rzucenie się do ucieczki, stojących najbliżej, bo szeregi koncentryczne z tyłu reagowały z opóźnieniem zaskoczone tym działaniem niepożądanym mieszadła – nic powstrzymało lawiny białego błocka, rażącego z impetem. przewracających się nieszczęśników, którzy chroniąc oczy przed żrącym ostrzałem miotali się, usiłując na oślep uciec. – Za wszelką cenę wyrwać się z tej rozszalał, białej nawałnicy.
Wypada na zakończenie nadmienić że sprawca tego Armagedonu ucierpiał najbardziej: nie tylko przypominał, jak tylu innych żywego bałwana, ale skompromitował się i rozwścieczył cały establishment firmy BPB, zgotował przymusowe odwapnienie bez względu na wiek na miejscu przy pomocy hydrantu i węża strażackiego, który nareszcie odegrał długo oczekiwaną rolę ratowniczą, nie p/poż, lecz z całkiem z innej bajki.
Długo i może po dziś dzień wszyscy wspominamy, to epokowe wydarzenie.
Myślę, że nie prędko wydarzy się – w ciągu upływu lat po czas współczesny – coś tak niezwykłego, co będzie w stanie dorównywać tamtemu wydarzeniu skalą przeżyć uczestników i świadków.
Wróciłem do domu lekko zakłopotany że nie podzieliłem losu pobielonych wapnem. Ludzie praktyki, codziennej mozolnej roboty z tak zwanego ruchu, znaleźli się poza polem rażenia.
Żal mi było tych wszystkich, którzy padli ofiarą autorytetu inżynierskiego Henryka F. Komu, jak komu ale, głównemu mechanikowi nie powinno brakować intuicji ponadto można by posłużyć się obliczeniami, bo pomysł dałoby się zrealizować wystarczyłoby usztywnić mieszadło, dodać silnik o mocy, przewyższającej obciążenie i zastosować w zasilaniu silnika układ rozruchowy. Można było by też profilować łopaty mieszadła, tak aby wkręcały się w wapno a nie odwrotnie.
Zajęty sprzątaniem śmieci w przedpokoju myślałem już nie o gaszeniu wapna a o inteligentnych szczurach, które w jakiś tajemny sposób przedostawały się do mieszkania. Dwa razy odwiedziłem łazienkę i dopiero za trzecim razem dostrzegłem za klopem króciec pozbawiony swej porcelanowej zakrętki. Po nałożeniu na ów króciec odwróconego słoika zapomniałem o problemie. Zjawisko już nie powtórzyło się.
Codziennie bywałem w szpitalu, Julka nie uniknęła szpitalnego zakażenia, gorączkowała niepokoiłem się wracałem do domu z mieszanymi uczuciami: każdy widzenie żony i synka było szczęściem i niepokojem po równi Godziny spędzone po pracy, po odwiedzinach w szpitalu wlekły się bez końca – nie byłem w stanie zająć się czymkolwiek.
Najchętniej myślałem o Juliannie, o tym jak ją poznałem i wtedy znajdowałem spokój – ukojenie. Pamiętam, że była to przed sesyjna sobota w akademiku w Telemiku, pokój 304 – ja „walet” mozoliłam się nad przekrojem Dedekinda, definiującym liczby rzeczywiste. Osobiście bardziej przemawia do mnie G. Cantor, opierający konstrukcję tych liczb na ciągach bardziej obrazujących pojęcie granicy, a w konsekwencji całą analizę matematyczną: badanie funkcji o wartościach rzeczywistych i ich uogólnień.
Myślenia nad tym zagadnieniem utrudniały mi dźwięki „kawałków” sobotniej imprezy tanecznej. Mój młody temperament – w odróżnieniu od „granic” obu wspomnianych geniuszy matematycznych – nie znalazł żadnej granicy, aby zatrzymać mnie na nad kolejnym materiałem do przestudiowania z fizyki autorstwa S. Frisza i A. Timoriewej. Tak jak siedziałem w kapciach, welwetowej szarej koszuli i popielatych spodniach dresowych opuściłem ascetyczny pokój 304 miejsce jeszcze bardziej ascetyczne noclegów pod łóżkiem Wacka N., aby choćby popatrzeć kilka chwil na tańczące pary. Dwa piętra niżej wszedłem do największej sali Telemika, adaptując słuch i oczy do wulkaniczny energii muzyki i galimatiasu choreograficznego tańczący.
Sterowane dźwiękami projektory malowały ten żywioł, przypominając mi genialne obrazy Edgara Degasa czy Pabla Picassa. Mijały chwile oszołomienia, pozwalając mi na dostrzeżenie znajomych twarzy chłopców i dziewcząt z naszego roku, pośród przeważającej liczby studentek i studentów z innych uczelni. Nie wierzyłem oczom, gdy dostrzegłem brunetkę, wymijającą tańczących i w nie prostym przemieszczaniu się przez gęstwę wirujących par najwyraźniej sterowała w moim kierunku.
Mijały długie chwile jej skutecznych manewrów i była coraz to bliżej, aż musiałem sam przed sobą przyznać, że zmierza najwyraźniej do mnie. Krew się we mnie wzburzyła od pomieszania mojej nieśmiałości do kobiet, przejaskrawionej świadomości o nędzy mego wyglądu ubrania, i gdy kombinowałem, aby jakoś zniknąć ona dotarła i stanęła przede mną.
Patrzyliśmy na siebie z uśmiechniętym zaciekawieniem zanim padło nieomal równocześnie dobry wieczór i podała mi rękę, a ja się skłoniłem. Czy zatańczy pan ze mną? Ależ tak. dziękuję za zaszczyt – spełnia się moje marzenie! Uruchomiłem cały zasób intelektu, aby sprostać tak niezwykłej sytuacji: wybrała mnie sponiewieranego przez życie studenta urocza młoda kobieta.
Przy swej zgrabnej figurce, cudownym brązowym spojrzeniu, delikatnym rysom i oryginalnym uczesaniu – przeczuwalnie długich włosów. o urzekającym, jedwabistym, ciemnobrązowym lśnieniu – najpewniej dwudziestoletnia, ale miała w sobie tyle dziewczęcej subtelności, że zdawała mi się być siedemnastoletnią dziewczyną.
Szczęśliwie zagrano bluesa, wyrażającego smutek murzynów głębokiego południa USA – w sam raz dla moich kapci. Kołysząc się z nogi na nogę, w powolnej rotacji mogliśmy ze sobą rozmawiać. Blues się skończył zanim zdołaliśmy przekazać sobie wzajem elementarne informacje o sobie. Tańczyliśmy dalej, próbując nadmiarem wątków streścić swoje dwudziestoletnie biografię.
Grano już inny kawałek a my zostaliśmy wygodnym w bluesie, nieco przyspieszając. – Cielesna bliskość w tym tańcu otula intymnością dziewczynę i chłopca, w stopniu uniemożliwiającym samotność w tłumie. Wpatrzyłem się w urzekające oczy Julianny, ale też dostrzegałem miękkość rysunku jej warg, mimikę gdy mówiła i czułem mowę ciała.
Ze smutkiem myślałem, że jako zbyt ubogi nie mam jej czym imponować. a słyszałem o wuju – profesorze muzyki, kuzynce artystce i jeszcze większym artyście jej małżonku. Wspominała o lekcjach w gry na fortepianie, stojącym u nich salonie udzielonych przez wuja – profesora. A ja w swoim jednopokojowym mieszkaniu, w Łodzi – po okradzeniu nas ze wszystkiego przez komunistów ledwie wygospodarowałem trochę miejsca na stole, na którym odrabiałem lekcję na małe akwarium z rybkami.
Wtedy nie wiedziałem o historii mojej rodziny, bo rodziców zbyt raniło roztrząsanie tych udręczeń. Więc rozstałem się z Julianną, nie umawiając się z nią, nie odprowadziłem jej też, gdyż była w towarzystwie swoich koleżanek także studentek medycyny, mieszkających razem z nią w akademiku „Pod świnią”.
Z uwagi na drastyczne zaniżoną samoocenę uważałem, że próba umówienia się sypiającego „na waleta” pod łóżkiem Wacka kogoś takiego jak ja, z tak piękną i do tego dobrze sytuowaną dziewczyną tylko co najwyżej zdziwi ją. Uważałem że zainteresowała się mną, bo nie pasowałem do wyelegantowanego, tańczącego tłumu, że byłem swej szarości łatwą w dostrzeżeniu egzotyką – tyle i aż tyle!
Mijały dni i noce, kiedy wspominanie tego epizodu było jeszcze silne i zawsze kończone na nierozwiązywalnym splątaniu myślenia o tym. Dlatego się z nią nie umówiłem. Mogłem być najlepszym studentem, a nie byłem. – Byłem najbiedniejszym studentem, a nie otrzymywałem od władzy ludowej wsparcia w jakiejkolwiek postaci. Wiedziałem doskonale, że dostawali świadczenia w pełnym wymiarze ci, których rodzice wspierali władzę ludową. Każdy dzień studiów był przeze mnie opłacony głodem i niepokojem o zdrowie. Ile jeszcze wytrzymam dni, tygodni, miesięcy?!
Moje wspomnienie epizodów z Julianną stawało się coraz bardziej odległe. Pierwszoplanowe stawały się wyzwania bieżące. Pewnej soboty odwiedziłem wieczorek taneczny w „Telemiku”. Tym razem uczyniłem to z czystej miłości do tańca. Moim mistrzem we Wrocławiu stał się Jeane Dori. Wiedział, że w energetyku tkwiłem w muzykowaniu po uszy a tańcem imponował mi, jak mało, kto. To akurat, jak się mawia wyssał z mlekiem matki. Ten czarnoskóry, złoty młodzieniec, syn ministra mali wychowany w kręgu kultury francuskiej kultywował muzykę czarnych z Nowego Orleanu i pobliskiej Kuby. W całkiem zwykłych okolicznościach poruszał się ekstatyczny, jakby uczestniczył w korowodzie samby karnawału w Rio. Podszkolił mnie w tańcach latynoamerykańskich – mogłem zatem bywać na wieczorkach tanecznych. Nie błyszczałem, jak on, ale też niekiedy byłem lepszym od innych.
Nie tańczyłem pomimo, że dziewczyny wypatrywały partnerów – od czasu do czasu patrzyły i na mnie. Przyglądałem się tańczącym zaangażowanie kilku par budziło podziw. Do sali ciągle ktoś wchodził, także trójka dziewcząt. Jedna z nich, brunetka uśmiechała się do mnie. Skłoniłem się, tak jakbym ją znał. Po chwili podeszła i gdy ucałowałem podaną mi rękę powiedziała niepewnie: „Pan mnie poznał?”. Tak odpowiedziałem, choć faktycznie przypominałem sobie wszystko, gdy usłyszałem jej głos: przecież tańczyliśmy z sobą Julko i wiele o sobie rozmawialiśmy. Uniosła brwi i przyglądała się mi uważnie. Patrzyła tak, że pogrążyłem się w tym sugestywnym spojrzeniu niewymownie pięknych oczu. Czułem, że zachodzi we mnie jakaś przemiana. Uczucie trudne do określenia – dobre uczucie, angażujące całą percepcję. Umówimy się? Zapytałem. – Tak, przecież jutro jest niedziela – odpowiedziała i uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie, bardziej do siebie niż do mnie. Powiedziała cicho: „Przeczuwałam, że tak się stanie”. A ja dodałem nie miałbym siły rozstawać się z tobą na dłużej, a nawet wcale. Coś mi zrobiłaś, co mi zrobiłaś? Dobrze ci tak, chodźmy tańczyć. Nasze dłonie odnalazły się i starały się sobie tak wiele powiedzieć.
To nie jest temat na tyle atrakcyjny, aby wdawać się w szczegóły, ale w 1971 r. sprawy ciepłownicze nie wyglądały dobrze. W miastach wielkości Bolesławca było to raczej ogrzewnictwo niż ciepłownictwo. Były to prymitywne kotłownie przy poszczególnych domach, bądź kwartałach budynków ze składowiskami i kominami w centrum miasta i obsługą z ciągle pijanych palaczy. Takich kotłowni było w Bolesławcu i okolicy 16. Każdej nocy w kotłowniach, podpita obsługa powodowała ryzyko eksplozji kotłów, zagrożenia dla całego kwartału budynków.
W tej aurze conocnych zmagań z palaczami, nowy dyrektor Miejskiego Zarządu Budynków Mieszkalnych, Andrzej Bukowski zaproponował poznanemu w stołówce Stanisławowi Broniszewskiemu (czyli mnie) kierowanie bolesławieckim ogrzewnictwem. Bukowski dowiedział się, że pracowałem wcześniej przy uruchamianiu łódzkiej elektrociepłowni.
Z chwilą wyrażenia zgody, musiałem konfrontować się z ludźmi bez kwalifikacji, ale z upodobaniem do alkoholu. Uwolnienie się od nich nie było łatwe, bo niskie zarobki nie przyciągały fachowców: wyrzucenie jednego alkoholika wiązało się z przyjęciem innego – też alkoholika. Brałem sobie na głowę prawdziwe kłopoty.
W swych pierwszych krokach Bukowski pozyskał do pracy na różne stanowiska młodych fachowców, którzy tworzyli mobilny, kreatywny zespół. Te życiowe decyzje na „tak” ułatwiała dobra cecha Robaka-Bukowskiego (góralskie nazwisko), cecha zjednywania sobie przyjaciół: był to czterdziestolatek, wysportowany – znakomity narciarz, inteligentny, błyskotliwie elokwentny, przypominający Hugh Grant’a.
Młody zespół (wiek: po 27. lat) i szczęśliwe okoliczności, jakim była budowa przez Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane, w którym dotąd pracowałem nowego Osiedla Piastów wraz z kotłownią, nasunęły mi pomysły, w które słabo wierzyli inni. Moja żona – lekarka doceniająca czystość powietrza i ja sam – zwolennik innowacji, postanowiliśmy je przedstawić obu dyrekcjom i zarządowi Spółdzielni Mieszkaniowej.
Dyrekcja Miejskiego Zakładu Budownictwa Mieszkaniowego, do której przeniosłem się z Bolesławieckiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, a w której niedawno Bukowski powierzył stanowisko dyrektora d/s technicznych mojemu rówieśnikowi – Rajmundowi Burghardowi, odważnie podjęła zaprezentowaną przez mnie koncepcję ciepłownictwa z dala czynnego, o wysokich parametrach, jako swój cel. Burghard był to człowiek bystry i refleksyjny, zawsze uważnie wsłuchujący się argumenty rozmówcy (z wyglądu trochę James Dean, ale wyższy o jakieś 15 cm, i w przeciwieństwie do aktora zawsze zrównoważony, ceniony kolega).
Odtąd ta trójka nie ustawała w dążeniu do zbudowania systemu ciepłowniczego w Bolesławcu. Orędownikami idei stawali się inni Bolesławianie – pasjonowały się nią żony i dzieci osób zaangażowanych. Żony, moja i Burgharda, obie związane z medycyną, specjalizowały się w propagandzie zdrowotnych korzyści wyznaczonego przez nas celu.
Atutem było przyjęcie do eksploatacji kotłowni spółdzielni mieszkaniowej, w tym nowo budowanej dla Osiedla Piastów przez nowo tworzony przy MZBM Zakład Gospodarki Cieplnej, jednakże pod warunkiem włączenia do nowej kotłowni wszystkich systemów ogrzewczych administrowanych dotąd przez MZBM.
W tamtych czasach – gospodarki nakazowo rozdzielczej, niewyobrażalne były inicjatywy oddolne. Jeśli były, kierownicze gremia traktowały je jako przejaw zamachu na pryncypia władzy komunistycznej. Wszystkie inwestycje planowano centralnie, w kolejnych planach 5-letnich. Priorytetowe były zaś te, które mogły sprzyjać interesom Związku Radzieckiego.
Inwestycje z zakresu komunalnego były dobrem rzadkim i jeśli były, musiały być sprzęgnięte z interesami jak wyżej. Na tej zasadzie Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane, czy Fabryka Domów pod Lwówkiem mogły funkcjonować, bo budowały blokowiska na terenie jednostek armii radzieckiej rozlokowanych w Borach Dolnośląskich.
Ewentualna realizacja podjętego celu wiązała się z przewróceniem owych 5-letnich planów, a w to właśnie trudno było uwierzyć. Świadomość w naszych głowach, w przeciwieństwie do osób nie bywających w radzieckich bazach, była i świeża, i nieporównywalna. To my, pracując wcześniej w BPB-ie, bywaliśmy służbowo w bazach i mogliśmy widzieć, jak funkcjonuje na co dzień mocarstwo.
Ot takie niespodziewane zdarzenie w bazie K, czyli na lotnisku. Startujące z niego maszyny ogłuszały przez 24 godziny wszystko, co żyło, a i szyby brzęczały w oknach, lub wlatywały przy barierze dźwięku. Wraz z kierowcą telepaliśmy się Żukiem w tumanach kurzu po betonowych płytach prowizorycznej drogi. W kierunku przeciwnym maszerowali rekruci o azjatyckich rysach, w kolumnie oznaczonej na początku i końcu czerwonymi chorągiewkami. Z boku kroczył starszyna.
Kierowca Żuka otworzył okno, aby wystudzić upał kabiny przeciągiem poprzez okno otwarte wcześniej po mojej stronie. W tymże momencie wszystkie nagie ślicznoty, powycinane i przyklejone do ściany Żuka wyfrunęły przez okno w maszerujących rekrutów. Widzieliśmy w lusterkach już nie kolumnę, a kłębowisko ciał, które okładał pięściami i kopał starszyna. Najdłużej kopał biedaka, który nie zdążył się poderwać, jak inni i zejść przełożonemu z celownika. Widzieliśmy z oddalającego się Żuka, że starszyna w końcu odszedł, gdy leżący już się nie ruszał.
Epizod ten umożliwi czytelnikom zrozumienie, że wszystko podlegało władzy, która w wymuszaniu pożądanych dla siebie zachowań nie zawahała się aby stłamsić bezlitośnie każdy ludzki odruch.
Polska i Polacy byli w szczęśliwszym położeniu – nie w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a na statusie kraju demokracji ludowej. Polska Rzeczpospolita Ludowa (PRL) w sojuszu z ZSRR. Od władzy mocarstwa oddzielała Polaków rodzima władza wasalnych dygnitarzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z atrapą niby wielopartyjnych – Frontu Jedności Narodu. Do organizacji tych w zasadzie należeli wszyscy Polacy, a tym którzy odważyli się nie należeć, żyć było trudno.
Piszę tu o tym dlatego, aby oddać sprawiedliwość wielu dygnitarzom PZPR – tym szczególnie z Bolesławca, którzy z wielkim narażeniem się mocarstwu, tak układali sprawy ważne dla ludności Bolesławca i okolic, aby żyło się znośniej w szarzyźnie i niedostatkach realnego komunizmu.
Prowadziło to w naturalny sposób do przeprojektowania kotłowni Osiedla Piastów w ciepłownie ze z dala czynnym systemem sieci cieplnych. Ekonomika takiego przedsięwzięcia wymagała zbilansowania zapotrzebowanych mocy cieplnych na przestrzeni, co najmniej, dwudziestu przyszłych lat w skali całego miasta.
Okazało się, że idea w tym kształcie podobała się wszystkim w Bolesławcu. Problematycznymi były jedynie te kwestie, które w gospodarce socjalistycznej z jej centralnym planowaniem leżały poza naszą mocą decyzyjną.
Wiedziałem, że muszę zajmować się bieżącą eksploatacją i remontami starych kotłowni, uporać się z alkoholikami i programowaniem danych, które mogłyby przekonać władze poza Bolesławcem do inwestycji na taka skalę. Trzeba było przyjąć pracowników przygotowanych do pracy koncepcyjnej – inżynierskiej. Akurat na energetyków w Bolesławcu i okolicach panowała „posucha”. Dopisało mi szczęście, bo mogłem zaangażować dość szybko Mariusza Majkowskiego i Czesława Iwanowskiego – techników. Pierwszy po powrocie z Iraku – obaj samodzielni, zdolni kierować pracownikami. Mariusz Majkowski, to człowiek pomysłowy, skory do pionierskich przedsięwzięć.
Od tego momentu podjęliśmy pracę nad bilansowaniem mocy cieplnych tworząc dla Bolesławca perspektywiczną mapę potrzeb cieplnych terenu. Równolegle kontynuowano negocjacje nad umowami, umożliwiającymi pozyskanie niezbędnych w gospodarce planowej środków finansowych i mocy inwestycyjnych. Te dwa warunki spełnione jednocześnie mogły doprowadzić do pomyślnej decyzji o inwestycji wspólnej dla wielu podmiotów w mieście. I doprowadziły, gdy wraz z żoną i z walizką stosownych dokumentów zjawiliśmy się pewnego poranka w Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego we Wrocławiu.
Prawdopodobnie pomyślna dla Bolesławca decyzja zapadła dzięki temu, że była to oddolna inicjatywa, umożliwiająca przetestowanie realizacji „uciepłownienia” z dala czynnego dla miasteczek takich jak Bolesławiec. Z decyzją WKPG można było za pośrednictwem inwestora zastępczego Okresowej Dyrekcji Inwestycji Miejskich w Jeleniej Górze uruchomić przeprojektowanie kotłowni Osiedla Piastów o mocy 5 Gcal/h na ciepłownię o mocy 40 Gcal/h wraz z ogólno-miejską siecią cieplną. Prace projektowe podjęło Wrocławskie Biuro Budownictwa Przemysłowego. Wykonawcą części budowlanej ciepłowni było Bolesławieckie Przedsiębiorstwo Budowlane (kierownik budowy Kazimierz Paluch), a części technologicznej – Wrocławskie Przedsiębiorstwo Instalacji Przemysłowych. Inspektorem nadzoru była mgr inż. Helena Matysiak.
Równolegle zlecono projektowanie instalacji hydrowęzłowej umożliwiającej likwidację starych kotłowni i włączenie ogrzewanych przez nie budynków do centralnej ciepłowni. Ze względu na wielkość przedsięwzięcia podzielono je na trzy etapy. W 1974 roku dokonaliśmy pomyślnego rozruch dwóch kotłów WLM 5 Gcal/h wraz z magistralą ciepłowniczą na odcinku Centralna Ciepłownia do Fabryki Fiolek i Ampułek. W następnych latach uruchamiano kolejne kotły, aż do mocy docelowej 40 Gcal/h.
W całym procesie inwestycyjnym nie brakowało momentów ogromnie stresujących, wymagających wiedzy, rozsądku i odwagi w działaniu. W maju w 1974 r., gdy bolesławiecka PZPR wraz aktywem partyjnym zakładów pracy grabiła w czynie pierwszomajowym trawę pod tak zwanym wieżowcem ówczesnego Urzędu Miasta moi pracownicy przekopywali ulice Żwirki i Wigury, Asnyka, Fabryczną i Chrobrego układając sieci rozdzielcze celem likwidacji czterech dużych, nierentownych, nieekologicznych i wysłużonych kotłowni. Podszedł do mnie naczelnik miasta, towarzysz E. K., i poirytowanym głosem oświadczył, że wywala mnie z roboty za niezgłoszenie robót na tak wielką skalę do czynu partyjnego.
Ponieważ nigdy do partii nie należałem, a także z innych o wiele ważniejszych przyczyn, do utraty pracy nie doszło. W 1975 r., po reformie administracji, powstało Województwo Jeleniogórskie. Utworzono więc niejako na siłę Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej z siedzibą w Jeleniej Górze. Jelenia Góra w stosunku do Bolesławca była pod tym względem głęboko zacofana. Zaproponowano mi dyrekturę, jako że w Jeleniej Górze był taki sam deficyt kadr w tej specjalności, jak wcześniej w Bolesławcu. Propozycję odrzuciłem, przeszkodą było i to, że nie należałem do PZPR. Poleciłem więc znanego sobie jeleniogórzanina W. W., do tego momentu inspektora Okręgowej Inspekcji Gospodarki Paliwowo – Energetycznej.
Było to dla mnie niezbyt dobre posunięcie. Ten, zdawałoby się przyjazny człowiek, znany powszechnie, przede wszystkim jako fotografik, po awansie doznał zawrotu głowy. Zaczął od tego, że zamówione dla Bolesławca wahadła z węglem (zestaw wagonów po 1200 ton) zaczął przeadresowywać na Jelenią Górę. Takie awanturnicze decyzje w środku zimy stawiały bolesławieckich ciepłowników przed perspektywą zatrzymania ogrzewania Bolesławca. Doszło do interwencji Komitetu PZPR w Bolesławcu, a towarzysze dzięki swym wpływom odkręcali sprawę (większość osób z obsady stołków wojewódzkich pochodziła z Bolesławca).
Nie mogłem się ucieszyć z okazji uroczystej wojewódzkiej akademii, na której wieńczono odznaczeniami dokonania dla województwa. Mój wojewódzki dyrektor od kilku miesięcy przyznał sobie order za zbudowanie ciepłownictwa w Bolesławcu, a ja dostałe, dyplom: „Zasłużony dla miasta i zasłużony dla Województwa Jeleniogórskiego”. W końcu, gdy mój jeleniogórski dyrektor zabierał mi zamówioną przed trzema laty dla Bolesławca suwnicę bocznicową do rozładunku węgla, interwencja bolesławieckich towarzyszy, szczególnie pierwszego sekretarza bolesławieckiego komitetu PZPR, była błyskawiczna i straszna – W. W. przestał być dyrektorem. Pozostawił po sobie następcy w spadku telewizor, który stanowił pierwsze wyposażenie jego gabinetu w dniu powołania.
Odszedłem z ciepłownictwa po ośmiu latach, które były i pracą, i rodzajem walki. Po trzydziestu latach otrzymałem również dyplom (nomen omen od prominenta SLD) z okazji jubileuszu 30-lecia Bolesławieckiego Zakładu Energetyki Cieplnej. O tych papierach wspominam, aby naszkicować aurę pewnych zdarzeń. Tak naprawdę liczy się osobista satysfakcja z tego, czego jako bardzo młodzi postanowiliśmy i mogliśmy dokonać. Mile wspominam on wiele osób zaangażowanych w to dzieło: z imienia wymieniam zawsze Rajmunda Burcharda, Andrzeja Bukowskiego, Mariusza Majkowskiego, Czesława Iwanowskiego, Eugeniusza Podulkę, Helenę Matysiak, Janinę Korbiel, Kazimierza Cichonia, Ratajczaka, także współpracowników z 53 osobowego personelu: m. in. Prysaka, Antoniego Szpilę, Jana Ślusarka, Włodzimierza Krężela, Eugeniusza Kwiatkowskiego i Zofię Czechowską.
Dodam jeszcze tylko na końcu to, że zrealizowaliśmy pewien etap o standardach technicznych najnowocześniejszych w tamtym czasie, w PRL-u. Perspektywicznie zamierzaliśmy, w imię higieny zdrowotnej ludności i wyzwań ekologicznych dla obszaru miasta i powiatu, objąć ogrzewnictwem z dala czynnym – możliwie największą ilość odbiorców, aby zdjąć z nieba chorobotwórcze dymy.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że choć wyeliminowaliśmy – tworząc systemem ciepłowniczy dla Bolesławca – plagę trucia powietrza spalinami węgla brunatnego, i marnotrawstwo, idące w miliony mało sprawnych ogrzewań indywidualnych, to paliwo (miał węgla kamiennego) spalane w obu wysokosprawnych ciepłowniach: miejskiej i przemysłowej, też z czasem zostanie zastąpione bardziej ekologicznym – choćby mazutem, olejem opałowym, a nawet gazem. Współcześnie najnowsze technologie stanowią wyzwanie, wymagające ogromnych nakładów inwestycyjnych i aby temu sprostać sprzedaż ZEC-u KGHM-owi, to może i dobre rozwiązanie.
Młodym czytelnikom, nie pamiętających tamtych czasów dodam więc kilka szczegółów, aby mogli zrozumieć, jaka przepaść cywilizacyjna oddziela tak różne okresy w historii Polski. – Wtedy nikt nie słyszał o ananasach, czy bananach w sklepach spożywczych: Chłopców, czy dziewczęta w kolorowych skarpetkach nazywano „bananową młodzieżą”. Pomarańcze można było kupić w okolicach Bożego Narodzenia: kubańskie – małe i zielone; Nie było czekolady namiastką były wyroby czekolado-podobne. – Nawet mięso, później, jeśli było, to tylko na kartki. Radzieckie telewizory, eksplodujące w mieszkaniach można było kupić wyłącznie spod lady za łapówkę.
System ciepłowniczy w Bolesławcu prawdopodobnie był jedyny, nie tylko na Dolnym Śląsku, ale może nawet w skali kraju: uwzględniając miasta podobnej wielkości, a nawet większe. – Do Bolesławca przyjeżdżali notable z innych miast, aby podpatrywać, szkolić się. Pierwsze podobne systemy ciepłownicze, zaczęto budować sporo później w Wałbrzychu i w Jeleniej górze.
Dzięki nowoczesnemu ciepłownictwu Bolesławca wzrosło zainteresowanie miastem inwestorów z dużych miast wojewódzkich budową w Bolesławcu przemysłu o technologiach wymagających dużych ilości ciepła i o wysokich parametrach. – Mogły się rozbudowywać : Fabryka Fiolek i Ampułek, Zakłady Doświadczalne Elektroniki Próżniowej, Zakłady Elementów Wyposażenia Budowlanego, Zakłady Chemiczne Wizów.
Łódzkie Zjednoczenie Przemysłu Włókienniczego oddelegowało do Bolesławca projektantów BIPROWŁÓK (Biura Projektów Przemysłu Włókienniczego), którzy podjęli prace projektowe celem uruchomienia w naszym mieście największego w Polsce zakładu tkanin technicznych, mogących zatrudnić docelowo ponad 3 tys. kobiet.
Dzięki systemowi ciepłowniczemu w Bolesławcu przyśpieszono i wybudowano o wiele więcej mieszkań, aby sprostać wyzwaniom tak poszerzającej się podaży miejsc pracy. Większość mieszkańców osiedli wybudowanych rejonach ulic Kilińskiego i Kosiby pochodzi spod Zgorzelca i Lubania. Miało też powstać (niestety nie zrealizowane z powodu stanu wojennego osiedle mieszkaniowe w rejonie ulicy Garncarskiej: jego fragment, to singiel – budynek Urzędu Skarbowego).
– Tak więc było się z czego cieszyć, choć nie do wszystkich ta świadomość docierała wtedy, a wcale teraz.
Impresja 1 – eksploatacyjna
Czytelnik zapewne umiera z ciekawości, jak poradziliśmy sobie z rozruchem I etapu instalacji technologicznej ciepłowni: tj. 2 kotłów WLM 5 (kotły systemu La Monta z wymuszonym obiegiem) i sieci przesyłowej?
– Nie było łatwo! Jak wcześniej wspomniałem poszczęściło się z dość szybkim zatrudnieniem średniego personelu technicznego na stanowiska mistrzów zmianowych dla całodobowej pracy ciepłowni za wyjątkiem Czesława Iwanowskiego, który posiadał uprawnienia do dozoru pracy kotłów – pozostałą trójkę musieliśmy szkolić sami i zdawali oni we Wrocławskim OIGP (Okręgowy Inspektorat Gospodarki Paliwowo-Energetycznej) egzaminy kwalifikacyjne na dozór i eksploatację urządzeń energetycznych poszczególnych grup. Ponieważ dotyczyło to całej załogi w zakresie eksploatacji, to właśnie oni potem szkolili innych: palaczy, pompowych, operatorów sieci, elektryków zmianowych, obsługę zmiękczalni wody technologicznej, urządzeń nawęglających, etc.
Jak to bywa, terminy rozruchu przesuwały się w nieskończoność. Dla przykładu przytoczę perypetie z bocznicą kolejową, która miała być wielkim, ekonomicznym dobrodziejstwem, bo eliminowała kosztowny dowóz samochodowy tysięcy ton miału węgla kamiennego ze stacji do ciepłowni.
Kolejarze chadzali na odbiory techniczne bocznicy z toromierzem i ustawicznie mierzyli odchyłki na łukach rzędu 1000 części milimetra, nie odbierając bocznicy – podawali wciąż nowe terminy ich usuwania.
Kolej i teraz jest państwem w państwie, ale wtedy była mocarstwem: bardzo trudno było ściągnąć wykonawcę bocznicy PRK – Katowice (Przedsiębiorstwo Robót Kolejowych), które gdzieś odpłynęło w dal innych priorytetów RWPG IRada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej – oficjalna nazwa gospodarek Europy Środkowo-Wschodniej połączonych ze Związkiem Radzieckim).
Wiedza o tym, że tak trudno ich ściągnąć sprawiała, że kolejarze stawali coraz bezczelniejsze kryteria odbiorowe, tak jakby to były jakieś współczesne promy kosmiczne, a nie bocznica w małym miasteczku. Oburzało nas to, tym bardziej im częściej chodziliśmy na te odbiory na skróty po ich torowisku, które było tak rozkolebane, że w wolno przetaczanych towarowcach buraki podskakiwały na pół metra w górę.
Wreszcie przyszliśmy po rozum do głowy: zaprzestaliśmy podbijania na łukach podkładów pod torami i zleciliśmy to stacji Bolesławiec; – Nie przyjęli zlecenia z uwagi na duże zaangażowanie na obiektach własnych, ale podpowiedzieli, że zrobią to ich ludzie po godzinach, za stosownym, nie małym wynagrodzeniem. – I tak oto bocznica została odebrana ale był już listopad i mrozy lada dzień.
Gdy to już było z głowy, pośpiesznie przystąpiliśmy do prac rozruchowych: fosforowania, płukania kotłów, płukania instalacji, napełniania instalacji, prób ciśnieniowych na zimno i wreszcie najazdy na ciśnienia i temperatury na gorąco. – Należało osiągnąć parametry próbne (przekraczające stosownie nominały) najpierw na kotłach, potem z wykorzystaniem zmieszania dla stopniowego wygrzania sieci na kolektorach wyjściowych pomp sieciowych.
Gdy wgapialiśmy się w skupieniu mnichów buddyjskich na przemian na tabele ciśnień i temperatur i przyrządy pomiarowe szaf sterowniczych, w drgające czerwone wskazówki ciśnieniomierzy, rysiki indykatorów termometrów piszących przetoczył się grom wybuchu, strop zatańczył pod nogami, tafle szyb szklanej ściany okien o wysokości hali kotłowej runęły kaskadą jazgotu tłuczonego w dziesiątkach kilogramów szkła. W ułamku sekundy przestaliśmy cokolwiek widzieć ogłuszeni do bólu sykiem duszącej gorącem pary. Przemknęła mi przez głowę myśl, czy żyję i czy to jest myśl ostatnia?
– Nie była ostatnia: zaraz potem przypominałem sobie algorytm kroków ratowniczych w sytuacji wybuch kotłów: po pierwsze należało wyjeżdżać błyskawicznie z paliwem na maksymalnych prędkościach rusztu wędrownego, zamykać zawory na sekcjach ekranów kotłowych dla zapobieżenia wypływu wody, a tym samym ratowania kotłów przed przepaleniem.
Działania nasze utrudniał brak widoczności. Przekrzykując syk pary, próbowaliśmy się policzyć i wykonywać to wszystko co do ratunku konieczne, kwitując jeszcze głośniej zagrożenia już wyeliminowane. Po minutach rozciągniętych w nieskończoność para ustępowała, a syk malał. Dopiero wtedy ktoś nawet dziwnie spokojnie powiedział, że wy…bało dekiel na kolektorze wyjściowym pomp – puściły spawy.
Impresja 2 – eksploatacyjna
Mimo, że to listopad, nic nie zapowiadało zimy. – Może tylko to, że co dzień dzwonił pierwszy sekretarz komitetu miejskiego, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i upewniał się, czy wiem, że zasiedlili bloki osiedla Piastów przy ciepłowni: 2. tys. mieszkańców, które to bloki, jak również parę innych obiektów w Bolesławcu, w tym fabryki zostały podłączone do nowej ciepłowni.
– Odpowiadałem, zgodnie ze stanem faktycznym, że wszystko w ciepłowni i w całym systemie jest sprawdzone, sprawne, gotowe do ogrzania odbiorców, a paliwo – miał węgla kamiennego w liczbie 5 tys. ton leży na składzie ciepłowni, nad zsypami do galerii zautomatyzowanych przenośników, podających to paliwo do bunkrów nad kotłami. – Informowałem, że czekamy tylko na spełnienie 2-go warunku rozporządzenia Ministra Energetyki, tj. na odpowiednio niskie temperatury mierzone przez kolejne 3 dni.
Lejący od ponad tygodnia deszcz też nie zapowiadał zimy. – I tak oto minął dzień, wieczór i nastał ranek: cały w bieli świeżego śniegu, z dramatyczną odmianą temperatury z + 6 na – 10 st. C.
Od 5:00 rano zaalarmowany przez mistrza zmianowego doszedłem, a raczej ślizgałem się, to na nogach, to na kolanach, często na siedzeniu, te 2 km dzielące moje mieszkanie i ciepłownię. Po drodze widziałem bezradnych ludzi usiłujących rozruszać swe nieposłuszne samochody. – Zima zaskoczyła wszystkich i wszystko. Mokre jeszcze do niedawna mechanizmy wszelkiego rodzaju zespawał znienacka mróz w nieprzyjazne monolity.
W ciepłowni zobaczyłem ludzi walących się z nóg. Wszyscy pracownicy zmiany, nie wyłączając palaczy i pracownic laboratorium umorusani pyłem węglowym, wklejonym w pot, rąbali bezskutecznie czym popadło, stojące grudy węgla, na przesuwających się pod nimi taśmociągach. Nikt nie potrafił wykrzesać z pamięci, jakiegoś choćby troszeczkę wiarygodnego remedium na taki stan rzeczy.
– Dramat zaczynał się tuż po oderwaniu przez spychacz z hałdy koszmarnej bryły zamarzłego miału, na której kilofy pracowników dźwięczały ostro w mroźnym powietrzu, odbijając się sprężyście w nieprzewidywalnym kierunku. Spycharkowy jeździł po rozdrobnionych, ciągle za małych ilościach tego urobku, aby przekształcić go na powrót w miał bez znaczących rezultatów.
Przyszła pierwsza zmiana i już teraz w liczbie ok. 20 osób, rąbiąc czarne bryły lodowe, przerzucaliśmy się pomysłami.
Zrozumiałem, że w podobnej sytuacji bezradny był i Hitler pod Stalingradem, i kto zwyciężył – armia czerwona, ale na prymitywny sposób: technika zawodziła, a tylko nowe zastępy ludzi z karabinami na sznurkach robiły robotę.
Pobiegłem do telefonu. Na szczęście nie zamarzł. Numery do dowódców bolesławieckich jednostek wojskowych znałem na pamięć, jeszcze z czasów konsultacji umów na ciepło dla wojska. Nie mając poczucia upływu czasu (stres), martwiłem się że nie złapię gościa, który tym wojskiem, tak naprawdę, rządzi. – A było blisko południa, nie rano: jak mi się wydawało.
Dodzwoniłem się. Błyskawicznie pojął o co chodzi i zadecydował, że przyśle mi dwa plutony (60 wojaków) i dwa ciągniki czołgowe. – Słuchałem pokrzepiony, jak wydawał rozkazy nim zakończyliśmy rozmowę.
Ten chwilowy błogostan ustąpił, gdy z wysokości mego biurowego okna, na piętrze, dostrzegłem gromadzący się przed parkanem i bramą tłum mieszkańców z nowego, skostniałego z zimna osiedla Piastów. – Wyobraźnia mówiła mi, że jak na Piastów, to brakuje im tylko łuków, toporów i maczug.
Dzwoniące jednocześnie we wszystkich pokojach telefony sprowadziły mnie na ziemię. – Od przybycia do ciepłowni byłem po raz pierwszy w moim biurze. Podniosłem słuchawkę, w której kipiał pierwszy sekretarz. – Nim doszedłem do głosu, dowiedziałem się, co jemu zrobią i co on mi zrobi. – Wyjaśniłem mu sytuację. – Wiadomość o pomocy wojska pocieszyła go. – Powiedział, że rozmawiał z moim dyrektorem Z. S. i że obiecał mu, że go wyleje z roboty? Zapytałem go dlaczego nie mnie? – Zapewnił mnie, że też, ale jak skończy się ta cala chryja!
– Po chwili na telefonie był już mój nowy od niedawna dyrektor Z. S. (stary Andrzej Robak -Bukowski awansował na wicewojewodę jeleniogórskiego). – Powiedział to samo co sekretarz, tylko bardzo brutalnie. Wiedziałem na co go stać: w Bolesławieckim Budowlanym (BPB) był kadrowcem i partyjnym uchem. – Ankietował pracowników znaczonymi chytrze ankietami, sondując poglądy polityczne i nastroje.
Wojsko niestety nie dojechało, pomimo że dowódca zaklinał się że wyjechało z jednostki. Wysłany na zwiady mistrz zmianowy: Gienek Kwiatkowski zameldował, że mróz dopadł dwa czołgi i dwie ciężarówki wojaków i unieruchomił tuż za bramą jednostki. Gdy dzwoniłem ponownie do dowódcy – był w kropce: jak ich wyśle na pieszo, to nim dojdą, muszą wrócić na posiłki, bo wojska nie wolno mu głodzić, a z tego wychodzi mu, że stale musieli by być w drodze, a to nonsens. Wojsko zawiodło. W ruskim pod Stalingradem, myślałem sobie, nie mieli takich sentymentów.
Węglowo-lodowa obstrukcja trwała do zmiany wiatrów aż 3 doby. – Ze zmianą wiatrów przyszło ocieplenie. – Za to roboty nie przyszedł mój nowy dyrektor Z. S. – Sekretarz dotrzymał słowa – o mnie zapomniał.
Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem,
i tak zawsze aż do końca.
Joseph Conrad – Lord Jim
Przekazałem szturwał Dominikowi, gdy zaoczył pławę kardynalną i wrzeszczał o tym, a „Galimatias” z całą mocą kipiącej nad śrubą grzywą wody był już w lewo burtowym trawersie do znaku. W upale schłodzonym zmierzchem wszystko stawało się zagadką Martwej Wisły potem Motławy w rozfalowanym odbiciu milionów roziskrzonych wodnych lusterek zachodu słońca, które jak nie na kursie, to waliło z ostrego lewego bajdewindu. Był to w istocie, tu na Motławie kierunek do wiatru i zachodzącego słońca już nad horyzontem.
Tak długo przyszło nam krążyć na motorze przed mostem pontonowym w Sobieszewie, bo jakiś kacyk pięć otwarć zredukował do trzech w jasny dzień ale publikacje o tym zostawił na pięciu – w rezultacie Sobieszewo zostawiliśmy za rufą z 6-cio godzinnym opóźnieniem, prażąc się w dzikim upale nielegalnie na cumach u nabrzeża mariny stoczni jachtowej „Galeon” w zbawczym cieniu wywindowanego na stojaki, reklamowego produktu jachtu o czułej, hołdującej PO nazwie „PEOŚ”.
Gdy telefonowałem w poirytowaniu do mostu o powód tak nagłego postawieniu w dyskomforcie międzynarodowej społeczności żeglarskiej, nawiedzającej Gdańsk – jedynym usprawiedliwieniem okazał się zlot 14 tys. harcerzy na Wyspie Sobieszewskiej, których gdański prezydent postanowił rozbawić. Mijaliśmy na Pętli Zuławskiej wiele mostów, otwierających się na telefon – jak otwiera się most pontonowy nie mieliśmy bladego pojęcia – myśleliśmy, że to jakieś procedury, a otworzył się jak drzwi obrotowe w supermarkecie w 3. minuty.
Przed nami jeszcze – już na światłach, przylgnięcie do nabrzeża, przed otwieraną w pełnej godzinie, kładką na Motławie. W głowie kalejdoskop skojarzeń, mamy od lustra wody prawie 4 m wysokości do czubka anteny satelitarnej. Nie możemy pchać się pod mosty, gdy nie policzymy się z ich prześwitami, naszą wysokością i aktualnym poziomem wody. Tak zrobił ongiś komendant DeZety, a właściwie całego kursu żeglarskiego na Mazurach – kawał despoty. – Rozkazał przebalastować DeZetę i wejść pod łukowy most.
W tym przechyle ta duża, ciężka łódź z regulaminową dziesiątką załogi gnana bystrzyną zwężenia pod przęsłem uwięzła nagle gdzieś w okolicy środka mostu, mając za oś obrotu top grotmasztu. – Pojawiło się ciekawe zjawisko fizyczne znane pod nazwą precesji osi swobodnej – tak zachowuje się uruchomiony przez dzieciaka bąk – w naszym przypadku tylko punkt podparcia był odwrotny. Efekty były spektakularne i godne nazwy jachtu, którym teraz płyniemy: „Galimatias” kompletny galimatias.
Komendant trzymał się bezanmasztu wywyższony ławą wioślarską, jak na mostku kapitańskim w aureoli rudej brody i czupryny wrzeszczał coś, czego nikt nie słuchał, gdyż załoganci przelatywali jak wory z burty na burtę i każdy myślał tylko o sobie, aby chronić powłoki cielesne i jakoś przeżyć to piekło. Siły natury dały radę – odłamany z hukiem kawał grota pozwolił łodzi wrócić do pionu, kończąc przygodę tak nagle jak się zaczęła – popłynęliśmy.
Zapewne wstrząśnienie ducha komendanta kursu nie może być analogią do conradowskiego Lorda Jima ale dało o sobie znać, gdy na pełnej wodzie przez wiele godzin wstawiał nam w tyłki bogatą praktykę z komendami na wiosła, a do tego grotmaszt nie był mu potrzebny. Ta piękna lecz ciężka łódź, zaprojektowany na początku w 1905 r. w jako łódź ratowniczo-robocza, do nauki żeglarstwa dla młodzieży, stała się galerą, z której na ląd wypełzło 10 galerników.
Czytelnik domyśla się, wnioskując z precyzji tej relacji, że jednym z nich byłem ja. W czasie całego kursu Komendant i jego personel byli nie mniej wymagający: tak więc patent sternika jachtowego otrzymałem, potrzebna mi była już tylko praktyka żeglarska, bo rozległa wiedza tej dziedziny, dotycząca konfrontacji z żywiołem przestworu rozległych wód, to zaledwie minimum, które każdy musi ciągle poszerzać doświadczeniem, nieustannym czuwaniem i potykaniem się z nieprzewidywalnością sił natury.
Tak więc pływałem na różnych wodach i jednostkach i czasem przegrywałem jak ów komendant – i narastała we mnie przezorność, gdy skutki nie nosiły znamion katastrofy, a intuicja podpowiadała, że cudem nie było inaczej.
Alarmujący sygnał unoszonej kładki przywołał nas do teraźniejszości „Galimatiasa” i gdańskiego nurtu Motławy. – Tu trzeba uważać! – Mija się różne potworki w rodzaju galeonów, choć okres ich świetności to XVI i XVII w., śmigają wodne volkswageny, a nawet tratwy zapchane turystami.
Po kilku minutach okupionych natężoną uwagą, w zmroku, na granicy ciemności przycumowaliśmy w pierwszym wolnym polu mariny przy Szafarni, pomiędzy pływającymi pomostami. Za plecami wyspa Ołowianka, z budującym się hotelem Holiday Inn oraz za Motławą -Bramą Żurawiem podpaloną w 1945 r. przez Armię Czerwoną.
W sąsiedztwie piękne jachty: ogromny, motorowy – Galeon 780 Crystal i drewniany, żaglowy pod szwedzką banderą, z dogorywającą w alkoholu załogą – czterech smukłych blondynów w wieku 30 – 70. Wcześniej jednak żywotni ponad miarę – dominowali wrzawą ponad dźwiękami budowy Holiday’a, nad którą cztery dźwigi, żurawie, krzyżowały swe wysięgniki niby w gigantycznej szermierce.
– Niedobrze, jeśli festyn u Szwedów miałby trwać tydzień, jak w Le cap Fréhel – atlantyckim przylądku Francji – tam byli Niemcy, rozpasaniem zabawy budzili umarłych: ale oto stało się coś misteryjnego – głosy Szwedów pod przewodem basowego uładzały się powoli w poruszającą melodykę ni to szanty, ni kanonu i wszyscy, korowodem, w orgiastycznym rozkołysaniu zniknęli pod pokładem. Pogasły światła i nastała cisza, niezmącona aż do ranka.
A poranek był piękny swym chłodem. Póki co, przystąpiliśmy do prze cumowania jachtu, aby naprawić prawo-burtowe światło pozycyjne. Dominik odpalił silnik, odwróciliśmy się na Motławie i powoli wchodziliśmy rufą do nabrzeża, korygując trymerami równoległość do osi cumowiska. Na cumach – tylko my dwoje Ela i ja. – I nagle zobaczyłem jednego Szweda – starszego. Stał przy knadze i czekał na podanie cumy, za chwilę pojawili się już wszyscy Szwedzi i rozpięli nasze cumy i szpringi tak, że nasza łajba zawisła na nich niby mucha w pajęczynie. Uśmiechy, sympatyczne gesty i Szwedzi zniknęli tak, jak się pojawili – nagle i bezszelestnie.
Wywiesiłem na flagsztoku, szwedzką flagę pod polską banderą, bo na motor shipie nie ma salingu. – Nie wybieramy się do nich ale niech wiedzą, że doceniamy sąsiedztwo.
Cały ten dzień rozmyślałem o fenomenie żeglarstwa. Przyjechałem do Bolesławca z patentem sternika bez wiary, że w małym miasteczku, z dala od akwenów coś może z tego wynikać, poza tym, że będę się bukował się na jeziora i morze: rzeczywiście odwiedzałem Mazury, Wybrzeże, jeziora kaszubskie, Solinę, etc.
Zdarzyło się jednak coś trudno przewidywalnego: Otóż dyrektor szpitala Zdzisław J. – szpitala wojewódzkiego, na terenie którego z racji lekarskiego stażu mojej żony mieszkaliśmy i właśnie wraz z nim opuszczaliśmy stołówkę tuż po obiedzie, z jowialnym jak zawsze błyskiem uzębienia w uśmiechu spoza wąsów i naglącym spojrzeniem w oczach i okularach, gestem wykluczającym sprzeciw, zapraszał nas do gabinetu.
W gabinecie zapoznał nas z Panią Marianną Cz. komendantką bolesławieckich harcerzy, będącą w średnim wieku i właścicielką średniowiecznego uśmiechu Mony Lisy. – Przedstawił nas także Panu Jerzemu Ch. przedsiębiorcy, dyrektorowi dużej bolesławieckiej firmy właścicielki ośrodka wczasowego w oddalonej o 100 km. od Bolesławca Sławie, nad Jeziorem Sława.
Byłem zaintrygowany, bo dotychczasowe odniesienia wzajemne, mogły mieć tylko charakter wyłącznie grzecznościowo – towarzyski (wyłączywszy lekarskie obowiązki żony). Gdy już wszczęto rozmowę szybko zrozumiałem, że mamy oto negocjacje koalicji: Zdzisław J., Marianna Cz. kontra Jerzy Ch.
Strony: harcerze i przedsiębiorca grały o korzyść, zysk, deal – przy czym, gdy harcerzom chodziło o miejsce na letnie obozy nad Jeziorem Sława, to nie umiałem dostrzec, jaką w tym miał mieć korzyść właściciel ośrodka wczasowego w Sławie – Jerzy Ch.
Już domyśliłem się, że dyrektor Zdzisław J. zaprosił nas aby liczebną przewagą zmusić Jerzego Ch. do ustępliwości. Zdzisław w miarę, jak Jerzy Ch. słabo reagował na namnażane przez siebie i Mariannę oferty, z każdym nowym pomysłem, co raz mniej był dyrektorem szpitala a coraz bardziej harcerzem.
– Oto co mogą zrobić harcerze dla ośrodka wczasowego w Sławie: mogą wszystko absolutnie uładzić i uporządkować, zbudować szałasy w lesie i wytyczyć szlaki dookoła jeziora, śpiewać na każde życzenie leśne piosenki i wyrzeźbić totemy przed każdym domkiem wczasowym, nie będą uciążliwi, gdyż sami zbudują sobie prycze i będą się myć w zimnej wodzie, nauczą wczasowiczów gier terenowych, rozpalać ognisko bez zapałek i strzelać z łuku.
Słysząc to, w wyobraźni Zdzisław jawił mi się, jako westman z olstrami na ramieniu, przy koltach i rżącym mustangiem w tle.
Tymczasem nie robiło to żadnego wrażenia na Jerzym Ch. wprawdzie życzliwy uśmiech cały czas rozświetlał jego obfite oblicze ale spojrzenie miał coraz mniej obecne i coraz bardziej przymglone. – Malał jakby w skórzanym fotelu i przekonanie, że wpadnie pod biurko prędzej niż później budziła moje najgorsze obawy.
Ja i moja żona odczuwaliśmy cały irracjonalny udział w tym wszystkim do momentu, gdy zadałem Mariannie Cz. wydawało się, że retoryczne pytanie: Czy w bolesławieckim harcerstwie kultywuje się żeglarstwo? – Usłyszałem przeczącą odpowiedź, która ku zdumieniu naszym i strony harcerskiej, podziałała jak piorun kulisty na Jerzego Ch., któremu – domyślam się – ośrodek wczasowy nad Jeziorem Sławskim z przystanią i kołyszącymi się w niej łajbami wydał się nagle celem doskonałym … dziełem skończonym!
Nareszcie każdy z tych dwóch dżentelmenów mógł mieć swoją, hołubioną w głębinach męskiej jaźni, zabawkę. Jerzy Ch. zapłonął, jak pochodnia – ma oto nie tylko usprawiedliwiony pretekst, ale i splendor szlachetnego donatora, gdy sfinansuje żeglarski debiut bolesławieckich harcerzy, którzy utworzą drużyny żeglarskie.
W tym momencie, jako sternik jachtowy ze znacznym już opływaniem i perspektywą rozszerzenia uprawnień na morze, wygłosiłem mowę pochwalną dla zawartego porozumienia, przedmiotu negocjacji. Zakończyły się one czymś, co obecnie nazywane jest hat-trck’em: zdobyciem trzech goli w jednym meczu. Wprawdzie, wliczając mnie było trzech zawodników ale każdy przypisywał sobie te trzy gole, bo wszyscy czuliśmy to samo – błogostan odniesionej korzyści.
I gdy wszystko było domknięte, Marianna, jak na kobietę przystało postanowiła dopieścić sprawę – pochwaliła się, szczerząc uzębienie w obszernym uśmiechu, że harcerze nie piją i nie palą – sic.
Jeśli Jerzego Ch. wcześniej, zdawało się, że trafił piorun kulisty, to słysząc o tej abstynencji – zdębiał! Pewnie trudno mu było wyobrazić sobie abstynencje swoich pracowników w ośrodku wczasowym, wieczorową porą i koegzystencję, tak różnych światopoglądowo grup.
Sytuację ratował w ostatniej sekundzie druh Zdzisław J., zapewniając stanowczo i wielokrotnie Jerzego Ch, że na pewno nie będzie musiał składać harcerskiego przyrzeczenia.
Pozostały tylko sprawy finansowo-techniczne: mianowicie przyszło mi sporządzić specyfikację sprzętową i kosztorys. Wybrałem dla Sławy jednostki, mogące służyć do szkolenia a jednocześnie o niewielkim zanurzeniu. – Sława jest bowiem płytkim, choć rozległym jeziorem, stawiającym dużą falę przy silniejszym wietrze.
Wybrałem cztery Omegi i Kormorana, kabinowca z laminatu oraz wiosłowego bączka. Nazwałem te jachty już w specyfikacji, licząc się z różnicami wyposażenia (w tamtych czasach trudno było coś kupić, gdy ilość przekraczała jedną sztukę). – Tak więc Omegi, to: Alek, Agricola, Czata i Rudy. Kormoran, to ukłon dla Marianny Cz. i takie otrzymał imię.
Porozumienie i zarazem decyzja realizacji, to nie to samo, co sama realizacja – historia dowodzi, że wielu porozumień nie dotrzymano, wiele decyzji nigdy nie zrealizowano. – Postanowiłem kupić te jachty pomimo całej, mizerii PRL-u, w którym realizacja zamówień przeciągała się na lata. Świadomość tego determinowała mnie do działań w stylu Nikodema Dyzmy. – Natychmiast pomyślałem o Zygmuncie.
– Poznałem go w Szklarskiej Porębie: dwie rodziny na wypoczynku w środku lata. Zygmunt z żoną i dwiema córeczkami i nasza rodzina: ja, żona i synek: od pierwszego kontaktu – wzajemna fascynacja – pomimo sporej różnicy wieku. – Właściwie wszystkie chwile spędzone razem na posiłkach, wycieczkach, wieczorach tanecznych, etc., przekształciły się w wieloletnia przyjaźń, pogłębianą wzajemnymi odwiedzinami Warszawy i Bolesławca.
Zygmunt z ziemiańskiej rodziny, był erudytą o inteligencji w stylu przedwojennej Warszawy, a przy tym przystojnym dżentelmenem z nienagannymi manierami i ubiorem stosownie do okazji. O tym że stosownie do okazji mogłem się przekonać, gdy na tarasie willi w Szklarskiej, gwarząc przy winku w rozgwieżdżonym zmierzchu, z nagła a gromko huknął do Niemca, który wychynął z ciemności, ponad rozdzielającą tarasy barierą: „ A ty kuda?”.
– Najwidoczniej ten „Osi” (a może „Wesi”) sporo pamiętał z pobytu na wschodnim froncie II W. Ś., bo rzucił się do tyłu tak gwałtownie, że byłby przeleciał ponad barierą – uratowały go usidlone w rozstawionych krzesłach nogi.
Zygmunt też zapamiętał Wschód, bo po wkroczeniu sowietów został zesłany do Turkmenistanu na pustynię Kara-Kum. Złowieszcza to nazwa, bo warunki przeżycia porażające. Młody, kilkunastoletni chłopak w niewoli prymitywnego mafiosa sypiał z głową, aby nie skradziono mu ich, na worku solonych suszonych ryb, które były tam jedynym, powszednim pożywieniem. Zmuszany był do wielokrotnego przeprawiania się przez pustynię przez Turkmena trudniącego się kontrabandą.
Nie trudno zrozumieć, że trunkowe skłonności Zygmunta wywodzą się z tamtego czasu, gdy każdego poranka babuszka pokrzykiwała, postukując blaszankami z bimbrem „Nu malczyki – zawtrak – dawaj wypit stakan!”.
Pamięć o tym, trunkowe skłonności, odnawiająca cię rana na głowie od spania na solonym suszu, ale też i zdolność do zauroczenia swą osobowością, wszystkich i w każdych okolicznościach przez tego dżentelmena o idealnie skrojonym garniturze, w krawacie z pipką, poszetką, spinkami w mankietach, trzewikach z zamkniętą obłożyną, najlepiej „oksfordach” – oto Zygmunt czasu naszego poznania się i przyjaźni.
Podobnie, jak na pustyni, przystosował się w PRL-u. Nie znosił „czerwonych”, chadzał z „Szarotką” przy uchu i wsłuchiwał się w rzężenie i świsty „Wolnej Europy”. Pozostał, jak na pustyni, elastycznie pragmatyczny. Na co dzień w inżynierskim zajęciu jeździł po Polsce i certyfikował jakieś odpowiedzialne maszyny budowlane. Miał fantastyczne kontakty – dziś powiedzielibyśmy, że biznesowe. Mieszkał wraz z całą rodziną w kamienicy obok legendarnego onegdaj gmachu PZPR a później SLD przy ulicy Rozbrat.
Tak więc nastał ten dzień, gdy zakup jachtów skojarzyłem z Zygmuntem – zrelacjonowałem mu telefonicznie problem, bez żadnej wiary w skutek i nie czekałem długo. – Po paru dniach otrzymałem wraz z żoną zaproszenie do Warszawy aby dopełnić formalności zakupu w centrali „Ster” i wysłać jachty do Bolesławca.
Po powrocie z Warszawy, w bolesławieckim parku, będącego częścią plant, a w istocie w pawiloniku – w nim bowiem była siedziba harcerzy, odbyło się przesłuchanie na okoliczność zakupu. Mówiłem, że zamówienie złożone, i na tym chciałem poprzestać. Potwierdzoną kopię zamówienia przekazałem Mariannie. Nikt z obecnych nie zadowolił się tym, a z upływem czasu druhów przybywało i przybywało, uporczywie dopytywano mnie o termin realizacji, którego ja nie mogłem podać.
Prawda była taka, że nie miałem pewności, czy coś w ogóle kupiłem. Grubas w centrali „Ster” najpierw zdziwił się, że tam wszedłem a gdy mu wyjaśniłem, co chcę kupić i dla kogo, to jego oczy nad obwisłymi tłustościami zaczęły olbrzymieć z niedowierzania, posapując wyjaśnił: „Coś tak absurdalnego, jak to z czym pan przychodzi jest nierealne – nie do wiary” – powtarzał wielokrotnie…” -nie do wiary”. – Grubas nie chciał przyjąć zamówienia.
W pociągu człowiek ma mnóstwo czasu, rozmyślając o rozmowach w „Sterze” wyobrażałem sobie, że za kontrahenta będę miał kobietę a nie obleśnego grubasa. Na pewno nie będę go uwodził. Ta myśl, najpierw mnie rozbawiła a potem stała się impulsem natchnienia: Czy żona pana byłaby zadowolona, gdyby pan na jej oczach doświadczył takiej klęski, jak ja? Jechałem tu do Warszawy wraz z moją żoną ponad 400 km – jest tu ze mną, czeka na korytarzu, otworzyłem drzwi i głośno poprosiłem Elę aby przyszła.
Znałem to jej spojrzenie jakim obdarzyła grubasa zaraz po „dzień dobry”. – Było to spojrzenie, po którym każdy facet, pokraka czy przystojniak dostawał świra – można by je było nazwać spojrzeniem gwałtu. – I ja byłem chroniczną ofiarą tych spojrzeń, aplikowała mi je bez żadnej litości.
Grubas skapitulował, ale i tak był bardzo ostrożny: zapowiedział, że i owszem pokwituje, że zamówienie wpłynęło, data, podpis, pieczątka i basta!
Mijały dni – wiosna pożegnała zimę. – Codzienność pozwoliła mi zapomnieć o tym uwikłaniu w harcerskie żeglarstwo, bo tak naprawdę byłem krótko bolesławianinem, raczej nadal kimś z zewnątrz, – zdawało mi się, że te żeglarskie epizody są marginalne dla takiego kogoś, jak ja z wieloma zainteresowaniami (przede wszystkim zawodowymi), szybko przeminą i wszystko wróci do dawnego trybu.
Myliłem się. – Ktoś z kim musiałem stykać się prawie codziennie z okazji obiadów w szpitalnej stołówce: dyrektor Zdzisław J. niby to emablował Elę, jak wszystkie podobające mu się kobiety, co rozumiałem, bo ta słabość i mnie dotyczyła, ale w istocie Zdzisław poświęcał mi coraz więcej uwagi a nawet zasypywał komplementami. – Gdy mijał już chyba piąty tydzień od naszego powrotu z Warszawy, uciszył towarzystwo podzwaniając łyżką o talerz i zapytał mnie wprost: „Czy pan na pewno kupił te łodzie panie inżynierze?”
Tyle już o tych łodziach nachwalił się wszędzie gdzie mógł w minionym czasie, że nie mogłem nie dostrzec, że wywołał pytaniem powszechną konsternację: błazen jego nadworny, czy schlebiacz, jak kto woli, rozwarł paszczę w niemym zdziwieniu i trwał z łyżką zupy, która zdawała się, że nie trafi do celu.
Sporo czasu minęło nim zdołałem wydumać jakąś odpowiedź, nic nie wydało mi się bardziej odpowiednie, jak wtopienie się w konwencję prześmiewczego przerzucania się nawzajem, ni to dowcipem, ni kalamburem, co w obiadowym towarzystwie od zawsze miało miejsce, bo nie mogłem się przecież przyznać, że sam nie wierzę, że coś w tej Warszawie kupiłem.
Odrzekłem więc zuchowato: „Tak panie doktorze, są to łodzie pisane na wodzie – bardziej na wodzie, niż zamki na lodzie.” Siedząca obok mnie, nasza rówieśnica, lekarka Halinka W. arystokratka, księżna Miedwiedino-Weryńska, nazywająca, od czasu do czasu, swego męża Wieśka parobczakiem dla podkreślenia swego wysokiego pochodzenia, utopiła w moim ramieniu niemałe paznokcie w uścisku rozbawienia, a psycholog Wojtek K. złożył usta w zabawny ryjek i kręcąc głową posapywał: „Crede, quod habes, et habes” (Wierz, że masz, a będziesz miał). – Tak, jak się tego spodziewałem, dyrektor Zdzisław także uznał moją odpowiedź za żart i potwierdził mruczandem niezrozumiałych dźwięków.
Miałem o czym myśleć: znalazłem się oto na granicy kompromitacji w nowym środowisku, w którym raczej chciałbym być postrzegany… jak najlepiej. Nerwowość dnia wyzwoliła nocne koszmary: Nie miałem wątpliwości, że ogromniejąca, pochylająca się nade mną – we śnie – twarz w kolorycie dębu, szare, rozmyte, w powiększeniu soczewek rogowych okularów oczy, wąsy w rodzaju szczeciny szczotki do obuwia w kolorze brąz – należały do druha Zdzisława.
Aby skończyć z tą groteską zatelefonowałem do Zygmunta. – Jego ciepły głos podszyty uśmiechem w trzaskach i szumach słuchawki powtarzał się w pytaniach: „ A co nie wierzą ci? – Obca im jest mistyka cudu? – Stasiu, powiem ci wszystko, za kilka dni będę służbowo w okolicach Bolesławca, przenocuję u ciebie. Do zobaczenia”.
Tak się też stało. – Witałem po kilku dniach Zygmunta, jako drugiego gościa, bo przed nim tuż – może kwadrans wcześniej zapraszałem na herbatę Marię – niebieskooką, śliczną brunetkę, którą sprowadziła w nasze progi wspólnota budowy garaży samochodowych, albowiem nasze rodziny wylosowały maluchy F126p. Ślepy los sprawiał więc, że tajemnica skrywająca zakup łodzi dla bolesławieckich harcerzy nijak nie chciała się rozwiać, bo Zygmunt ujrzawszy Marię – jej boskie smukłości i wypukłości, zaczarowane w olśniewającej urodzie, utopił w niej całe swoje myślenie i elokwencję.
Musiało upłynąć wiele godzin i szlachetnych trunków nim wydobyłem z Zygmunta krzepiący mnie komunikat: „To dobrze, że nie wierzą i niecierpliwią się, że to potrwa – musi potrwać, bo aby te łodzie wyrwać z eksportu do „demoludów”, to zawierane bieżąco z kontrahentami zagranicznymi umowy muszą mieć podwyższone standardy kontroli jakości. Wtedy bowiem, jako odrzuty z eksportu będą mogły zostać sprzedane w kraju, a ta procedura właśnie trwa. Nazajutrz Zygmunt odjechał bezgranicznie zakochany w „Pani Garażowej”. – Myślałem: teraz to on już tym od tych łodzi nie odpuści!
Wiosna wypełniała się barwami, zapachami flory i głosami fauny wokoło. Sprawa żeglarska ewoluowała w mroki niepamięci – natomiast rozkręcała się aktywność nad przygotowaniami obozowego lata harcerzy. W siedzibie bolesławieckiego hufca ZHP wrzała robota organizacyjna na najwyższych obrotach, ustalono skład zespołu roboczego, odpowiedzialnego za całą obozową logistykę w miejscowości Sława nad Jeziorem Sławskim.
Nie musiałem niczego udawać: Po wizycie Zygmunta miałem pewność, że w akcji obozowej dokona się żeglarska rewolucja, bo jachty zamówione w rodzajach i liczbie dotrą wszakże do Bolesławca i nad Sławę i spowoduje to ogromne zmiany mentalne zarówno wśród harcerzy, a także kadry. – Zgłosiłem więc akces do zespołu roboczego i stałem się jego członkiem.
Doczekaliśmy chwili wyjazdy do Sławy na pierwszy rekonesans. – Do zielonkawej „Nyski” (mikrobus) załadował się komplet dziewięciu osób: Mirosław URBANIAK, Marianna CZAK, Jadwiga MENICH, Teresa MROCZKO, Janina PIETRZAK Sławek MENICH Dominik Broniszewski, Stanisław Broniszewski, Jacek NESLER.
Można by mówić o komforcie jazdy, a wyruszyliśmy w godzinach popołudniowych (w owym czasie – ‘1978 – jeszcze nie było wolnych sobót) i na trasie do Głogowa raptem natknęliśmy się na może dwa pojazdy, gdyby w zapadającym zmroku (ok. 20 km od Sławy) na leśnym łuku drogi z głębi lasu (z poprzecznej do nas p. pożarowej drogi) nie wydarł rozpędzony motocyklista (o tym dowiedzieliśmy się długo po fakcie).
– Tak więc, ok. 20 km od Sławy, w mroczniejącym, leśnym zakręcie drogi, wiozący nas mikrobus Nysa stoczył się gwałtownie do rowu i turlając się wokół swej długiej osi, kilkakrotnie dachował aż zatrzymał się na pierwszym grubszym drzewie leśnej polanki na prawym boku. Wszyscy doznaliśmy obróbki, jak ziarna kawy w młynku, tyle że ogromnym, a obrabiani ważący od 50 do 100 kg tłukli się o fotele i inne elementy konstrukcyjne Nysy, bo o pasach wtedy jeszcze nikt nie słyszał. Rozgwar głosów w ciągu minionych ułamków sekund zamienił się w grobową ciszę.
Długo, długo trwał bezruch w mroku, gdy ciszę zakłóciły tajemnicze dźwięki bulgotu i syku oraz duszący zapach benzyny stawał się alarmująco uświadomiony. Z kłębowiska ciał uwalniał się ktoś, ktoś tak mały, że nie mogłem ustalić kto to, bo byłem słabo przytomny, Ten mały wlazł na poręcz fotela przy kierowcy i wydostał przez okno na zewnątrz.
– Słyszałem jak lezie po burcie, a potem szarpie klamką tylnych drzwi, ale nie mógł ich otworzyć, a tylko uchyliły się, bo zawiasy były u góry. Tymczasem zrozumiałem grozę sytuacji, co nasiliło mój stres i adrenalinę, a że byłem z tyłu – wsparłem się nogami o fotele, napierałem barkiem i karkiem na drzwi aż wysunąłem się na zewnątrz do pozycji siedzącej. Nad sobą ujrzałem twarz mego ośmioletniego syna Dominika.
– Tak, tylko on mógł się przecisnąć przez rozsuwane poziomo szyby kierowcy. Wypchnąłem drzwi na do góry, a Dominik uwiesił się na gałęzi drzewa, pod którym leżał samochód – wcisnęliśmy ją pod drzwi blisko zawiasów – były otwarte. Ludzi na zewnątrz przybywało, jedni wypełzali sami, innych wyciągaliśmy. Leżeli, lub snuli się jak zjawy, pokrwawieni, jęcząc, szczękając zębami. Jeden mocno krwawił – miał naderwane ucho, kobieta trzymała się za łokieć i mówiła o bólu w żebrach, ktoś płakał… Myśleli, że nie żyją chociaż żyli – obawiali się wewnętrznych krwotoków i na wszelki wypadek leżeli, bądź siedzieli wsparci o drzewa. Janina, jak nakręcona ciągle i wciąż od nowa opowiadała mi, jak uratowała Dominika tuląc go w swych obfitych miękkościach w chwili wypadku. – Istotnie zdawał się być bez uszczerbku.
Znikąd pomocy! – Czas mijał, a na drodze zero ruchu – tylko cisza i ciemność rozświetlona rozgwieżdżonym niebem. Na polanie – szepty i jęki, a nawet strzępy dających się rozumieć słów. -Pochodziły od tych wystraszonych, wewnętrznym wykrwawieniem, że gdy przeminie stres i adrenalina, to padną trupem, więc spieszyli się z przekazem ostatniej woli bardziej żywym. Kobiety mówiły, co ma mąż robić z dziećmi i gdzie znajdzie świeżą bieliznę, chłopaki martwili się o swoje hobbystyczne duperele, sprzęty i takie tam…
Nagle, najpierw na wierzchołkach drzew zajaśniały, a potem i pośród nich przebiły się rozbłyski i snopy świateł, zbliżającego się samochodu. Przejechała furgonetka i już gdy myśleliśmy, że nie zatrzyma się, to stanęła przy końcu polany. Przygarbiony nieco mężczyzna wraz z kierowcą – co za łaskawość losu – okazał się być „Kochaj-albo-rzuć” kierownikiem ośrodka wczasowego – celu naszej podróży, który powracał z Głogowa z zapatrzeniem.
Na wszelki wypadek wyjaśniam, że w tamtym czasie nie istniały telefony komórkowe, ani komputery, a telefony stacjonarne, jako prywatne – były rzadkością. „Kochaj-albo-rzuć” zabrał na pakę dwoje najbardziej żywych spośród nas i żwawo ruszył po ratunek do ośrodka wczasowego w Sławie. Po ewakuacji, która nastąpiła w niecałą godzinę wszyscy zostaliśmy przebadani i zaopatrzeni medycznie przez lekarzy z Nowej Soli i mogliśmy zrealizować swą misję logistyczną dla obozu harcerzy bolesławieckich w Sławie nad Jeziorem Sława.
Patrzyłem, przez okno mojego biura, w ślad za odjeżdżającym po kontroli inspektorem OIGPE inż. Waldemarem W., który miał w zwyczaju ogołocić pobliskie, przyległe do terenu ciepłowni, pole z kapusty – tak też się stało i teraz. Spojrzałem, na stojącego poniżej niebieskiego malucha – mój pierwszy, nowy samochód i pomyślałem, że aby zmieścić w jego bagażniku choć jedną kapustę – musiałbym ją najpierw poszatkować.
Rozmyślanie to przerwał bezkompromisowo głoś Pani Zosi: „ Czy pan wie, panie inżynierze, że telefonował naczelnik stacji PKP Verdi i pytał, kiedy odbierzemy z bocznicy sześć łodzi wraz z wyposażeniem, a pan Mariusz powiedział mu, że to pomyłka, bo my zamawiamy tylko miał węglowy i takie tam…, a on upierał się, że na listach przewozowych widnieje pana nazwisko i telefon do ciepłowni?”.
Natychmiast chwyciłem za słuchawkę i zatelefonowałem do Verdiego. – Nadaliśmy mu taką ksywę, bo miał w nazwisku zieleń i gdy negocjowaliśmy z PKP sprawy bocznicy, mogliśmy uzgadniać przy nim głośno strategię, jak go zrobić w bambuko: „Zaproponujmy Verdiemu to, albo tamto, etc”. Ucieszył się w słuchawce: „wie pan, ze nie możemy tego trzymać w nieskończoność, bo zbankrutuje pan na opłatach bocznicowych, ale na jaką cholerę wam łodzie? – nawet kałuży już dawno nie widziałem ani w Bolesławcu ani w pobliżu”.
– Spokojnie, zaraz przyjedzie transport i odwiezie je do hangaru przy mleczarni – tam zostaną przygotowane przez harcerzy na obóz żeglarski w Sławie Śląskiej. Potem zatelefonowałem do Jerzego Ch. dyrektora „SURMINU”, aby dał transport i zapłacił „STEROWI” fakturę. Powiadomiłem też Mariannę, aby jej ludzie trzymali hangar w pogotowiu. Tak oto Bolesławiec stał się miastem portowym – MARINA BOLESŁAWIEC! – miał łodzie!
PIERWSZY HARCERSKO-ŻEGLARSKI OBÓZ W SŁAWIE ŚLĄSKIEJ
Wychowawcą młodzieży- ja? Nie uświadamiałem sobie tego tak do końca, gdyż sam byłem bardzo młody, ale odpowiedzialność za coraz liczniejszą z dnia na dzień gromadę dzieciaków, podobne jak odpowiedzialność za mego ośmioletniego syna, zmuszała mnie do zwiększonej czujności i rozwagi. Jeśli już, to należy z tego albo wywiązać się w 100%, albo wycofać.
Gdy młodzież zobaczyła te kołyszące się jachty na wodzie, w przystani, przy drewnianym pomoście: cztery okazy szkutniczej doskonałości, regatowe Omegi słomki i kabinowego, przypominającego jacht morski, Kormorana oraz wiosłową szalupę – gdy oni tak pożerali tę „armadę” spojrzeniami – niewysłowionego zachwytu i odchodzili, aby za chwilę znowu powrócić – wiedziałem że będą kłopoty!
Był plan, aby szkolić na żeglarza jachtowego 16. osób (załoga Omegi, to 3 osoby); ale z nagła ci dotąd z „krwi i kości” harcerze, z dnia na dzień, wszyscy postanowili być żeglarzami. – Nawet wśród kadry doszło do rozłamu: Toledo, Sławek M., Jacek N. też poczuli zew morza! – Tak więc, Komendant Zdzisław J. postanowił radykalnie spacyfikować tę rebelię i w rozkazie dziennym, na porannym apelu zdecydował, że tylko 16. druhen(–ów) dołączy do żeglarzy.
Miałem z harcerzami niemały kłopot, bo żeglarstwo – to o wiele większa dyscyplina. – Obrażali się na mnie, gdy chciałem ją bezwarunkowo egzekwować – tak było z braćmi Kazikiem i Heniem A. Bez udziału Bogusia Sobolskiego, mojego sąsiada, nie wyobrażam sobie powodzenia w realizacji celu. On był uwielbiany przez młodzież, nie stwarzając dystansu przy jednoczesnym zachowaniu prestiżu inżyniera architekta. Boguś nie tylko imponował wiedzą żeglarską; ale był przeuroczym gawędziarzem – potrafił umilić każdą chwilę z temperamentem imć Onufrego Zagłoby.
Chłopcy i dziewczyny w wieku 12-14. lat, szkolący się na żeglarza jachtowego muszą być pod stałą kontrolą instruktorów i mieć każdego dnia precyzyjnie skorelowany, stosownie do pogody i okoliczności program. Aby temu podołać, ściągnąłem z Górnego Śląska kuzynów żony: Przemka i Sławka, studentów, fantastycznych żeglarzy. O ile na wodzie spełniali z powodzeniem pokładane nadzieje, to poza tym byli zapiekłymi freelancerami i nie miałem na nich wpływu.
Ja zajmowałem się szkoleniem na wodzie, Boguś szlifował z kursantami teorię na lądzie. Proponowałem mu cotygodniową zmianę ról, ale nie wykazywał zainteresowania. Tymczasem dni upływały i zbliżał się finał – czyli wewnętrzny egzamin końcowy, po którym kursanci, jak było uzgodnione z Polskim Związkiem Żeglarskim, staną do eksternistycznego egzaminu PZŻ.
Tak się to odbyło. – W komisji oprócz Bogusia i mnie zasiadała cała starszyzna obozowa z druhem komendantem włącznie, a nawet jeden pies, który dla żeglarzy zdawał się być najbardziej wyrozumiały. Po tym była sobota, a w niedzielę – niebywały napływ gości z Bolesławca: rodzin żeglarzy i różnych ważnych osobistości, przed którymi i żeglarze i kadra obozowa – chcieli popisywać się. – Pogoda też dopisała – znakomita do żeglowania: stały, umiarkowany wiatr, szkwały od czasu do czasu spod obłoków wędrujących w bezmiarze błękitu.
Zezwoliliśmy (prawie już) żeglarzom na samodzielne rejsy ograniczone polem widzenia z możliwością dobierania każdorazowo jednego tylko pasażera z gromady chętnych gości. Cztery Omegi i Kormoran krążyły po kolisku o średnicy ok. 500 – 600 m: od zwrotu przez sztag do zwrotu przez rufę czyli, na wszystkich kursach – od ostrego bajdewindu, przez półwiatr, baksztag dowolnego halsu do fordewindu na motyla – przy pełnym ożaglowaniu.
Dla pełni szczęści dziewczyny i chłopcy wykrzykiwali komendy i potwierdzali je: „do zwrotu przez sztag … yes do zwrotu przez sztag, sternik prawo na burtę … yes sternik prawiej, itd., itp.” Na przystani, zgodnie z regulaminem, nad przystaniowym klarem czuwała wachta, zmieniająca się co cztery godziny, oznajmiając zmianę zbiciem szklanek. Ja też miałem robotę w tym dniu, pełniłem funkcję bosmana. Starszy wachty przystani zameldował mi, że ok. godziny 10. Boguś ściągnął z wody jedną z Omeg i odpłynął pod pełnymi żaglami wraz z żoną i synkami Romkiem i Adasiem w kierunku, jak to określił: „sinej dali”. Spojrzałem na jezioro i dostrzegłem oddalającą się z każdym halsem Omegę, która po godzinie rozpłynęła się w błękicie.
Mijały godziny, zapomnieliśmy o tym zwykłym przecież wydarzeniu, obserwując to, co się dzieje na wodzie: a było ciekawie, bo żeglarze ćwiczyli podejście do boi, zrzucanie i stawianie żagli, podejścia do człowieka za burtą (ósemkę sztagową i pętlę rufową) itd., itp. Nieoczekiwanie coś dziwnego pojawiło się na linii horyzontu, jakaś biała kreska na styku jeziora z niebem wydawało się, że nieruchoma, ale pogrubiająca się przykuła uwagę wszystkich na przystani.
Zdawało się, że jezioro oddziela od nieba jakaś magiczna biała, podwyższająca się ściana: biała ściana zmniejszała jezioro i niebo. Jakiś dalekowidz wrzasnął nagle, że idzie ogromna fala. Rozkazałem wachcie aby natychmiast ściągnęli wszystkich z wody, gdy załogi robiły już to same: stawali w łopocie przy bojach zakładali cumy i robili „żagle precz”!
Potem nie czekając na bączek, wpław dostawali się na pomost. Ledwie zdążyli, bo wtedy drzewa pokłoniły się aż do ziemi, jakby kłaniały się miasteczku Sława zamglonemu na południowym krańcu jeziora. Wichura dopadła nas z siłą sztormu 8-9 w skali Beaforta;. Huk wiatru, jeziora, pył wodny, wszystko wokół wirowało: z trudem utrzymywaliśmy się na nogach.
– Pomimo słabej widoczności wszyscy dostrzegli Omegę Bogusia na szczycie fali, nie ślizgała się, a szybowała w prawym baksztagu prosto na pomost. – Spadła z wysokości tuż obok, na wyciągnięcie ręki, tak że zdołałem z rąk Bogusia wyrwać buchtę liny i przerzucić przez knagę pomostu, a ta szorowała jak zwariowana po knadze i w moich dłoniach, tak że poczułem ogień i krew!
W ostatniej chwili z resztek liny skleciłem wyblinkę i zdołałem wrzucić na knagę! – wszystko to dało mierzyć się stoperem w ułamkach sekund. Omega zaryła na zawietrznej, jak koń schwytany na lasso i odwróciła się gwałtownie do wiatru obalając wszystkich na pomoście wstrząsem i Bogusia na pokładzie na szczęście, bo zostałby wymieciony za burtę grotem.
Grot i fok strzelały z mocą, że wydawały się za moment rozerwać jacht na strzępy. Obok mnie był Rajmund Burghardt , reszta: Toledo, Jacek, Sławek po głowy w rozszalałej wodzie wywlekli synów Bogusia na ląd – Boguś i Marysia dotarli tam sami.
Wraz z resztą chłopaków z wachty wybieraliśmy cumę dziobową Omegi i wyblinkami obkładaliśmy na knadze, gdy już stewa dziobu dotknęła pomostu wskoczył na pokład Rajmund i odjeżdżając na jednej nodze zwalił się do kokpitu, a jak wstał, to dostał bomem w głowę i wyleciał za burtę. Też wskoczyłem i przywarłem w kokpicie do grota aby go zrzucić, ale grot był zacięty w lik-szparze, a buchta fału splątana.
To świadczyło, że Boguś próbował pozbyć się grota, ale gdy go poluzował wicher wypruł grota przy bomie i uniemożliwił pozbycia się tego żagla. Sklarowałem fał i wbiłem pagajem linę likową do szpary wreszcie udało mi się ściągnąć grota. – Stoczyłem niezłą walkę aby zamarlować go wyszorowaną liną talii na bomie. Widziałem, że Rajmund zdołał wspiąć się na pokład od strony rufy, założył znalezione w kokpicie pogięte okulary i zrzucił foka, ale nie umiał go zmarlować, tylko jak żaba leżał na nim do póki mu nie pomogłem. I to by było na tyle.
ZE SŁAWY NA MORZE: NA „ZAWIASIE”
Przypominam sobie fotografię – dzieło naszego żeglarza i fotografa Leszka Wakuły – pochylonego pokładu od relingu i want aż po segarsy sztafoka – cały horyzont zasłaniają sylwetki bolesławieckich żeglarzy, dziewcząt i chłopców. Mocno wybrane żagle i przechył przypominają, że Zawisza, w tym momencie, szedł kursem ostrego bajdewindu. Uśmiechnięte twarze Danusi, Zuzy, Heńka, Zbyszka, Darka i innych nie bardzo nawiązują do twardej szkoły życia, jaką przeszliśmy kilka godzin wcześniej, gdy kpt. Jan Ludwig zarządził klar do odejścia. Cała Gdynia – myśleliśmy – podziwia te nasze manewry na samych żaglach, gdy odchodziliśmy od nabrzeża w „Basenie Prezydenta”. – Wiatr „zdechł” tuż po zwrocie przez sztag, a ciężki kadłub tego drugiego co do wielkości polskiego żaglowca szedł na betonowe nabrzeże. Nasze żeglarskie rzemiosło nie musiało być kiepskie, gdy z całym spokojem pod okiem I oficera kpt. Macieja Zarazińskiego powtarzaliśmy manewr i te setki ton, powoli nabierając rozpędu mijały wreszcie w metrowych odległościach główki portowego falochronu.
Helikopter
Choć w Polsce zniesiono tytuły w II Rzeczypospolitej, to ludzie nadal kategoryzują się. W PRL-u było to na dwóch płaszczyznach – politycznej ważniejszej i wykształcenia. W polityce stosowano filtry definiowane na Kremlu i wystarczyło być w PZPR a ZSL, czy SD, to były tylko lukratywne bądź. co bądź dekoracje. W samym PZPR była jeszcze nomenklatura, a arystokracja rządząca wywodziła się z ludzi o korzeniach semickich. Semici mieli zaufanie Lenina, później Stalina. a zarówno jeden i drugi, nie wywodzili się z Rosjan – ich następcy także, jak choćby Nikita Chruszczow, nie zawsze byli z pochodzenia Rosjanami.
Wykształcenie zawsze odgrywało rolę i choć to truizm. to w PRL było nobilitacją ludzi z warstw społecznych, które w innych czasach miały w tym względzie bardzo ograniczone możliwości. Generalnie bez względu na status społeczny, który osiąga się dzięki zdobywaniu władzy, czy wykształcenia – wielu ludzi dopada snobizm, który przejawia się dwojako: chcący się okazać lepszymi od innych, często osoby nie zorientowane w temacie, w którym się wypowiadają. Można by jeszcze dodać synonimy: pyszałek, narcyz, mitoman.
Do takich osób trudno by mi było zaliczyć Karola B. choć wyróżniał się tym że chciał się wyróżnić. Jako lekarz nie obnosił się ze swoim zawodem, a także w wielu dziedzinach, które go interesowały – miał wiedzę można by rzec katalogową i w tych dziedzinach osiągał w praktyce całkiem dobre amatorsko wyniki. W zainteresowaniu jego bez uwzględniania lub tylko pobieżnie – stopnia nasilenia pasji było: lotnictwo, jeździectwo, motoryzacja, narciarstwo, posiadanie broni myśliwskiej, windsurfing.
Sam wygląd Karola B. czy też Romka bo tak, takim imieniem się doń w naszym środowisku zwracano – był imponujący: wzrostu słusznego, szczupłej sylwetki, męskiego oblicza, o regularnych rysach, bujnej fryzury z tendencją z upływem czasu do siwienia. Tę męskość podkreślał wyrazistym wąsem, umiarkowaną muskulaturą i zębem czy pazurem niedźwiedzia na rzemiennym naszyjniku. W ubraniu: standard freelancera – komplety dżinsowe.
Do dziś nie Jestem pewien, czy na podstawie reprezentatywnej próby zachowania Romka mógłbym sformułować dla niego jakiś wizerunkowy wyróżnik. Jest dla mnie ponad wszelką miarę pewne że był, jest lokalnym celebrytą i to bez tych celebryckich atrybutów kabotynizmu i wazeliniarskich umizgów do otoczenia.
Nie oznacza to też, że Romek nie miał odwagi do zaprzeczania zasadom, konwencjom: otóż gdy od milicjanta otrzymywał mandat za wykroczenia drogowe potrafię wcisnąć go pod nogi na jego oczach i jeszcze wdeptywać w śnieg. Gdy jechał swoim volkswagenem „garbusem”, to tak przycinał zakręty że farba z drzwi „garbusa” – niebieska zostawała na aluminiowych barierach zabezpieczających przed wypadnięciem z drogi.
Jeśli miałbym skategoryzować Romka, to nie jest na pewno survivalowcem, ani dandysem, ani yuppie, czy yeppie – w najmniejszym stopniu geekiem, czy hipsterem – jest usportowionym dżentelmenem, albowiem nie zdarzyło mi się widzieć go w garniturze by palił cokolwiek, natomiast ceni sobie markowe sportowe ubranka i obuwie a przy płaceniu kontroluje ceny w stopniu umiarkowanym.
Fascynację wszystkim wspomnianymi dziedzinami była, jest Romka faktyczna: ma licencję pilota szybowcowego utrzymuje dwa, a może trzy wierzchowce, jeździ nietuzinkowymi autami także do zatraty na nartach a więc surfing i narty też przyprawiają go o różne niedyspozycje: zmaga się z jakimś bałaganem w kolanie i stawia czoła komarom na windsurfingu.
– Tylko w broni jest doza snobizmu, bo pomimo jej technicznej doskonałości nie słyszałem. aby w polowaniach nastawał na żywe cele. Potwierdza to brak jakichkolwiek trofeów w rodzaju rogów, skóry. poza jedynie kłem, czy pazurem niedźwiedzia, który nosi na szyi na rzemyku. O tych swoich pasjach jest w stanie rozprawiać godzinami i tak przekonywująco, że ma się wrażenie, że to wiedza ekspercka.
Lubi zwierzęta: w pewnym momencie mieli w domu 12 kotów. – Wiązało się to z dużym poświęceniem mieszkańców domu i bywalców, bo intensywny zapach generowany przez te miniaturowe tygrysy skutecznie skracał wizyty bywalców a mieszkańcom, rodzinie mało zdawało się to przeszkadzać.
Pewnego razu spotkawszy Romka dzieliłem się z nim wrażeniami z lotów samolotem, które odbywałem w dość doskonale już dopracowanej grze komputerowej, która mogłaby zapewne służyć do nauki wstępnej pilotażu. Tak daleko zabrnąłem w przechwałkach, jak nisko latałem, popisując się znajomością instrumentu basic T (sztuczny horyzont, prędkościomierz, kompas, wysokościomierz, chyłomierz i wariometr).
Upierałem się przy tym, że najwięcej ćwiczyłem, aby opanować loty bez widoczności wierząc i projektując rzeczywistą przestrzeń w swojej wyobraźni w oparciu o sztuczny horyzont (jeden z 6 instrumentów basic T). – Widziałem. że Romka szlag trafił – poraził go nadmiar cynizmu: prowokacji z mojej strony, za jakie miał te przechwałki on, który przez dziesiątki godzin trawił kurs teoretyczny szybowcowy zanim go dopuszczono do egzaminu praktycznego, a nie jest to kurs jazdy samochodem.
Zwrócił się do mnie, zmniejszając dystans, jak bokser do boksera przed walką, aby zmierzyć się siłą swych spojrzeń i je zderzyć i cicho wysyczał, a może lepiej by było gdybyś tak uczył się w tym swoim komputerze wyprowadzania samolotu z korkociągu! Po chwili, targając wąsy, to z lewej, to z prawej już w pół obrocie będąc dodał ze słodki uśmiechem a kto u licha nauczy cię, w tym twoim pudle, lotów z wykorzystaniem termiki naturalnych prądów wznoszących.
Ukazała się Grażyna, żona Romka, przykuwała wzrok swą figurą podkreśloną leginsami, jakie zwykle nosiła z racji pragmatyzmu osób mających opiekę nad końmi. – Nie bez racji nazywana powszechnie przez znajomych Giocondą, gdyż miała, jak ta z obrazu podobne uczesanie i zazwyczaj gotowość do ledwie uśmiechu popartego iskierkami radości zielonych oczu.
Tym razem ładowała do samochodu skrzynkę pełną marchwi dla koni. Zakrzyknąłem do niej: I staje ci na wszystko czasu? Nie zrozumiała mnie, gdyż byłem na nawietrznej i odkrzyknęła, że i owszem czasem nie staje mu kiwnąwszy głową w kierunku Romka, ale niech robi jak może i czym może byleby się wyrobił. Usłyszawszy to Romek, być może nie pierwszy raz, potwierdził to tylko głośno i z przytupem, mając za nic tajemnice alkowy.
Spojrzałem na Romka z udawanym zakłopotaniem i wyjąkałem, cedząc słowo po słowie: To aż tak – zawiesiłem głos… Aż tak. aż tak wszystkim się to raczej podoba stwierdził. nie bez sarkazmu a najwyraźniej pokrzywdzonym!
Ale do rzeczy – powiedział. – Jutro po południu przyjadę do ciebie, abyś się dowiedział, co to znaczy wznieść się w powietrze i latać metalowym pudłem cięższym odpowietrza. Uda się tobie to, co Ochockiemu w Lalce nie marzyło się, bo latającą maszynę cięższą od powietrza uznał za błazeństwo. Widzisz, dodał, masz z głowy to, o co chodziło po łepetynie Wokulskiemu: mianowicie o wynalezieniu metalu lżejszego od powietrza.
Jutro po południu pamiętaj! Kiwnął ręką do głowy, jakby salutował, przeskoczył przez betonowy murek wjazdu do garażu i usadowił się obok Grażyny, która już manewrowała do odjazdu Jeep’em Grand Cherokee.
Następny dzień od rana był bogaty w angażującym mnie zajęcia zawodowe. Po raz pierwszy, pomimo absorbującej pracy czułem się wolny. Jakoś wypadało to w czasie stanu wojennego – był może 1982, 1983 rok. Wtedy utraciłem resztki złudzeń co do kontynuowania pracy w tak zwanej gospodarcze uspołecznionej – przeszedłem na tak zwaną jednoosobową działalność gospodarczą. – Uruchomiłem warsztat elektromechaniki pojazdowej.
Dzień ów były jedynym jednym z pierwszych dni mojego debiutu w tej dziedzinie. Nie musiałem, jak przedtem, jako pracujący na tak zwanym etacie udawać. że pracuję i bronić się przed kryzysem psychicznym pustki 8 godzin udawania że coś robię. – Miałem teraz pełne ręce satysfakcjonującej roboty.
Pierwszym klientem, który do mnie przyjechał, jakże szczęśliwie był właściciel syrenki – samochodu, który ma aż trzy przerywacze w obwodzie indukcyjnym zapłonu: po jednym na każdy cylinder.
Rzadko kto rozumiał znaczenie właściwego ustawienia zapłonu w tym aucie na 3 mm przed zwrotem zewnętrznym. Obracając wał silnika ustawiałem kolejno tłoki w trzech cylindrach przy pomocy czy przyrządu wkręconego w głowice cylindrów do chwili, aż przesuwny bolec wysuwał się na 3 mm i wtedy ustawiałem styki przerywacza cylindra na rozwarcie.
– Oczywiście styki wcześniej były przeze mnie szlifowane dla pozbawienia tak zwanego efektu kato dowego i ustawiane na stosowne rozwarcie szczelinomierzem. Następnie mierzyłem konduktywność przewodów wysokiego napięcia, później ustawiałem gaźnik, regulując skład mieszanki paliwowo powietrznej dla różnych obciążeń z silnika. W razie potrzeby czyściłem gaźnik, regulując też odpowiednio poziom paliwa na pływaku.
Nie będę rozwodził się nad wszystkimi procedurami, które wykonywałem dla zestrojenia automatyki sterującej silnikami, bo to nie kurs dla zawodowców, tylko moje wspomnienia ale chcę, aby czytelnik uchwycił sens poczynań, od których zależy zarówno ekonomika używania pojazdów, jak również ochrona środowiska przed trującymi węglowodorami z ról wydechowych niesprawnych aut.
Właściciel tej pierwszej Syrenki, który wtaczał się tym pierdzącym, popierdującym i ginącym w obłokach niebieskiego dymu autem do mojego warsztatu – wyjeżdżał dynamicznym bolidem, bo takie miał po raz pierwszy budzące jego zachwyt doświadczenie z tym mało pochlebnie ocenianym przez fanów motoryzacji samochodem – pognał do swojej wsi i wszystkim bez wyjątku demonstrował zrywy i pracę silnika swojej Syrenki płynną i cichą, jakby słuchało się szwajcarski zegarka. Zaowocowało to wkrótce wielką popularnością mojego warsztatu. Pojawili się w coraz to, z dnia na dzień rosnącej liczbie. właściciele innych marek.
Jednym z tych dni był właśnie umówiony przez Romka dzień wzlotu w niebo maszyną cięższą od powietrza. Na lotnisko jechaliśmy w milczeniu, tylko Romek pogwizdał jakąś melodię co było dla mnie niepokojące. Wszystko w jego zachowaniu mówiło mi że szykuje niespodziankę, która jeśli mną nie wstrząśnie, to przynajmniej zadziwi z osłupieniem włącznie.
O wczorajszych zapowiedziach lotniczych prawie zapomniałem, niedowierzając. Realność ich osłabła, bo nie skierował się do wyjazdu ja na Jelenią górę – jechał zdecydowanie na północ. Najbliższym północnym lotniskiem w Lesznie nie obawiałem się – było zbyt daleko.
Najbardziej trafnymi w moich domysłach rewelacjami. którymi mógł mnie uraczyć Romek – to przestrzelanie jakiejś topowej broni w rodzaju Browning, czy Winchester, którą myślałem, że jedzie z nami w bagażniku.
– Ale gdy wjechał w ulicę polną zaniepokoiłem się na serio – zrozumiałem dokąd jedziemy: tyle lat przemierzałem tą drogę na pieszo do roboty i s powrotem. Skąd u licha jego znajomości z wojakami latającymi trzema, czy czterema helikopterami trzymanymi za drogą naprzeciw bazy remontowej Bolesławieckiego Przedsiębiorstwa Budowlanego.
Z racji codziennego przypadkowego oglądania aktywności tej placówki nigdy się tymi helikopterami nie interesowałem. Widziałem, jak startują z ogłuszającym hukiem w tumanach wzniesionej chmury zeschłych liści i innych farfocli z kurzem włącznie i giną za horyzontem, i odwrotnie. Jedyne co mi dawało czasami do myślenia, to tajemnica misji powierzona tym lotnikom w pobliżu mocarnych baz bojowego lotnictwa sowietów, ale rzadko o tym myślałem, wiedząc że nikt mnie w tym względzie nie oświeci.
Zatrzymał się jak to on – z piskiem hamulców osadził samochód niby konia z niemałej prędkości. aż zarzuciło tyłem samochodu tuż przed jedynym helikopterem, jaki tego popołudnia stał sobie na tym wypłaszczonym, trawiastym wzgórku wielkości może dwóch boisk do koszykówki. Nawet nie spostrzegłem w pierwszej chwili kogokolwiek gramoląc się z samochodu, obezwładniony myśleniem: do czego to wszystko zmierza.
Dopiero, gdy przedreptałem pół obrotu w lewo i tyleż w prawo, gapiąc się na maszynę, którą pierwszy raz w życiu widziałem z tak niewielkiej odległości – usłyszałem krzepki głos kogoś, witającego się z Maćkiem. – Obejrzałem się w tym kierunku i z nie małym zaskoczeniem rozpoznałem, zbliżającego się do nas chłopca o ładnej twarzy, uśmiechniętego z jasnowłosą czupryną, potarganą wiatrem. Był w oliwkowym kombinezonie tak zwyczajnym, że przypominał robotnika: więc praktycznie jedynym atrybutem, na którym koncentrowałem uwagę była ta młoda. o regularnych rysach twarz, bo i wzrost chłopaka był raczej średni, co przy tej dziecinnej buźce powodowało we mnie przekonanie, że z wiekiem podrośnie o te kilka centymetrów.
Romek mówił chwilę z dzieciakiem, potem i ja się z nim tylko przywitałem, bo za chwilę już dobierał się do helikoptera. Wszystko to wyglądało mi nierealnie i nielegalnie. Sprawy jednak zaszły tak daleko, że młody powyciągał z maszyny jakieś hełmofony, ale i on i Romek je po nakładali więc myślałem że oni polecą: znaczy Romek, jako pilot, a tamten no nie wiem – jako wspólnik porwaniu helikoptera.
Siebie nie widziałem w tej aferze, ale cóż to nagle obaj zajęli się mną mianowicie, abym nie zbłądził – jeden z lewej, drugi z prawej doprowadzali mnie do przesuwnych drzwi tuż za kabiną i posadzili na ławce która była równie szeroka, jak kabina, czyli od ściany do ściany. Obaj natomiast wdrapali się na fotele z przodu. z tym że miejsce pilota zajął chłopiec.
Spojrzałem na drzwi przesuwne, przez które wsadzono mnie, a raczej zostałem wepchnięty z nadzieją, że są jeszcze otwarte i zdążę wyskoczyć i zbiec. Rzeczywiście były otwarte, ale na jakieś 30 cm lub nieco mniej, doskoczyłem do tych drzwi próbowałem się przecisnąć, bo za cholerę nie dały się otworzyć szerzej, ani też nie widziałem żadnego mechanizmu, który mógłby mieć jakiś związek z otwieraniem drzwi.
Opadłem zrezygnowany na tą szeroką ławę, tuż za kolumną turbiny i zacząłem do nich mówić, że nie zamknęli drzwi teraz – myślałem – nie mogłem ich otworzyć, ale jak się wzniosą i przechyloną, to się otworzą, bo taki jest urok rzeczy martwych. Domyślałem się, że w tych hełmofonach nie słyszą mnie, tym bardziej że wzmógł się grom uruchamianej turbiny. –
Wrzeszczałem co sił: Drzwi otwarte! Drzwi otwarte! Nie widząc reakcji, bo rozmawiali między sobą przez te hełmofony i wymieniali uśmiechy, jakby byli w siódmym niebie, a ja przeżywałem silne wzmożenie zdenerwowania.
Zarwałem się na równe nogi, przechylając przez fotel waliłem Romka po plecach, gdy się obrócił do mnie wskazałem na otwarte drzwi. Uchylił głowę, zrobił grymas lekceważenia, rozciągając wargi i przymykając oko wzniósł dłoń, pokazując palcem wskazującym przeciśniętym do kciuka znak ok powszechnie przyjęty do sygnalizowania, że wszystko w porządku np. wśród płetwonurków.
Tymczasem helikopter wznosił się. Wzmożona praca turbiny dawała się we znaki piekielnym hałasem i smrodem nafty. Nietrudno było dostrzec, alarmująco migający display „двигатель насоса поврежден” (silnik pompy uszkodzony). To dobry moment, abym wyznał że nigdy nie lubiłem latać, bo moja inżynierska, techniczna wrażliwość namnaża przewidywania różnych zawodności mechanizmów w zależności od ich skomplikowania. To co dostrzegałem siedząc na tej ławce. to fragmenty poszycia kadłuba tego grata a nade wszystko rozedrgane nity w poszyciu – widomy objaw, że zaraz wszystko rozleci się.
Do tego momentu mogłem myśleć że o ile pilot będzie wznosił się a wznosił się, to instrument który rozpoznałem jako wysokościomierz wskazywał 3000 m, i ewentualnie przejdzie do stabilnego lotu w jakimś wybranym kierunku, to ja nie spadnę z tej ławki. Moje aspiracje poznawcze związane z sytuacją, w jakiej się znalazłem zaspokajał widok z ławki: błękitnego nieba i białych chmur. Z pewnym oporem, spoglądając w kierunku niedomkniętych drzwi a w tym niby wąskim, ale wysokim na 2 m oknie przewijał się film bezkresnych krajobrazów.
Ci dwaj z przodu coraz to odwracali się i spoglądali na mnie ciekawie. – Prawdopodobnie spodziewali się, że mój strach, będzie nie do ukrycia – manifestował się bezgłośną mową ciała i twarzy. W środku byłem cały rozedrgany, potworna suchość w ustach i lekki, ale stały ból głowy, to objawy, o których oni nie mogli wiedzieć, chyba że zacząłbym żgać, lub co gorsza narobił w spodnie, czego może w tym odorze nafty nie wywąchaliby więc zdecydowałem, że w razie wzrostu mojej paniki nastąpi to drugie.
Iluzja, że lot będzie standardowy potwierdził gwałtowny przechył maszyny na prawy bok, na tyle głęboki, że wleciałem bezładnie, jak wór na otwarte drzwi. Jednocześnie ostry zakręt w lewo wciskał mnie w szczelinę tak, że wrażenie swobodnego spadania z wysokości 3 km bez spadochronu zaliczyłem bezwolnie i bezwiednie a przecież o to im chodziło. W pewnym momencie nie było dla mnie jasne, czy Jestem jeszcze w helikopterze, czy spadam ku matce ziemi i z ogromną szybkością jaką powodowała prędkość lotu i działanie śmigła tłoczącego powietrze w moje ubranie siłą, nie wykluczającą, że zostanę do gołego z niego odarty.
Patrzyłem na to, co pode mną, aż zdarzyło się nieoczekiwane – w głowie mojej panikę i instynkt przezwyciężył zachwyt – oto w ogromie okręgu zamkniętym horyzontem, jakże dużej średnicy z tej wysokości i przy nieograniczonej widzialności – ziemię dzieliło niezwykłe rozgraniczenie barw.
W środku rozgraniczenia widać okrąg mniejszy od horyzontalnego, o barwach czerwieni ze wszystkimi jej odcieniami – od terakoty po szkarłat. Od zachodu, okrąg miasta otula półokrąg bezkresnych lasów kolory zielonego z odcieniami od szmaragdu po pistacjowy. Wschodnia otulina miasta, to bezkresna szachownica pól o odcieniach od brązu do mahoniu.
Z podniebnej perspektywy Bolesławiec zachwyca niby klejnot, w który brylantowymi rozbłyskami wpisuje się rzeka, meandrując z południa na północ – odcina ciemniejszy, szlachetny granat wschodu miasta od jaśniejszej części zachodniej – zdecydowanie mniejszej o kolorze naturalnego koralu. Na północy rzeka dodaje rozbłyski w akwamarynie licznych tam bajor, żwirowni, rozlewisk.
Po czasie pewnie krótkim, ale dla mnie jak wieczność pilot wyrównał lot i dopiero wtedy zrozumiałem, że zablokowanie drzwi w częściowym otwarciu miało sens. Dopiero gdy, opadły ze mnie emocje obaw, że wylecę z maszyny i gdy, już z poczuciem mniejszego strachu siedziałem pośrodku ławki poczułem jakie gorąco bije od obudowy turbiny. Zatem nie zamach na moje życie, a konieczność schładzania kabiny i przewietrzanie intensywnego zapachu spalin było przyczyną latania z otwartymi drzwiami.
Nie było co rozmyślać nad gruchotem, gdyż pilot zwiększał prędkość w locie poziomym, pochylając znacznie maszynę, dzięki temu uzyskałem możliwość widzenia przez przednie szyby. – A było to godna zachwytów panorama, wyrywająca moje myślenie z instynktownego lęku człowieka nawykłego chodzić po ziemi.
Zauważyłem, że im mniej się bałem, tym bardziej ci z przodu byli mniej rozbawieni. Spoglądali na mnie parę razy i prawdopodobnie coś z sobą uzgadniali. Pomyślałem że zawiodłem ich oczekiwania, bo nie byłem blady, przeciwnie, nie trząsłem się, nie krzyczałem, nie wyrywałam sobie włosów z głowy, ani innych części ciała. Byli zawiedzeni – nie mogli wiedzieć, jak naprawdę się bałem a chcieli to mieć – ten mój strach.
Lecieliśmy na zachód ku słońcu. W tej popołudniowej porze wstążka Bobru także została za nami pod nami przewijał się bezmiar leśny przecięty z lewej szosą zgorzelecką. z miniaturkami, pędzących po niej pojazdów. W lewym oknie przesuwała się wspaniała panorama pasma Karkonoszy z nadzianymi na niektóre szczyty obłokami – na przemian to rozświetlona. to rozmywana w niebieskawych szarościach w rezultacie gry obłoków ze słońcem.
Z tej sielanki wyrwała mnie nagła zmiana w pracy turbiny. – Przestała ryczeć, jak dotychczas nadal był jakiś jej dźwięk, ale na tyle wyciszony, że wątpliwość, czy nie uległa awarii stawała się pewnością, gdy helikopter wprawdzie jeszcze leciał a ziemia, to znaczy wszystko, co na niej powiększało się, przybliżyło dosłowni w oczach. Błysnęła mi myśl silnik kaputt – jesteśmy w autorotacji.
Wrażenie to przychodziło w pewność, bo maszyna kierowała się i obniżała nad szosę Zgorzelecką a nad głową Romka zapalał się i gasł alarm: „двигатель насоса поврежден”. Obniżyliśmy się aż do wierzchołków drzew, gdy grom napędu zawładnął mną znowu i pomyślałem że jeśli nie wepchnę w uszy jakichś śmieci, to głuchym będę do końca życia.
Ci przede mną mieli hełmofony. – Aby temu zaradzić gorączkowo szukałem jakichś rekwizytów do zatkania uszu, ale niczego takiego nie miałem poza skarpetkami. Zrobiłem to: wepchnąłem w uszy duże palce skarpetek z bardzo nędznym skutkiem. Kombinowałem więc, aby to udoskonalić – okręciłem skarpetki na uszach a w końcu zdjąłem spodnie i zawiązałem je na głowie niby turban, nie rezygnując ze skarpetek.
Siedziałem w samych gaciach, obsuwając się na ławce, aby wstrząsy nie rozchwiały turbanu. Na razie na mnie nie spoglądali bo obydwaj bardzo koncentrowali się, aby helikopter wisząc nad jakąś ciężarówką dotrzymał jej w prędkości.
Nie była tu jakaś premedytacja, tylko zbieg okoliczności: pilot zwolnił prędkość by nie przegapić czegoś – coś wypatrywał, bo widziałem, jak uważnie obserwuje wszystko z lewej strony. Dostrzegł to. Była to wieża kościoła w Zebrzydowej – pomyślałem, gdy nagle znad ciężarówki skierował maszynę do wieży.
Okrążyliśmy ją tylko raz poniżej stożka, zwieńczającego na wysokości okien, lub okna. W środku był jakiś mężczyzna, który upuścił to, co trzymał, by dobiec do okna, ale wystraszył go huk i chmura kurzu wzniecona przez helikopter, gdy ten na chwilę zawisł przed oknem w odległości może 10 m. W tym miejscu rzeka Kwisa jest rozdzielona. Nieco dalej za Zebrzydową w kierunku północnym obie nogi Kwisy łączą się, by wspólnym nurtem płynąć zakolami przez Bory Dolnośląskie. Helikopter położył się w zakręt i leciał tuż nad Kwisą w gąszcz drzew. Teraz struchlałem – przy tej prędkości w wąskim szpalerze zaciskającym się, jakby drzewa chciały zwalić się na helikopter – zderzenie i śmierć zdawały się być możliwe w ułamku sekundy.
Pilot tak leciał na odcinku prostym rzeki i gwałtownie kład maszyny na lewo, lub prawy bok, aby zmieścić się zakrętem w zakolu, a gdy już nie był w stanie, bo ściana lasu była zbyt blisko wystrzeliwał świecą w górę.
Nie chciałem być sponiewierany i sam jeszcze przed zakrętem przesiadałem się na właściwą stronę, o ile stronę otwartych drzwi można nazwać właściwą. Kwisa od Zebrzydowej do zamku w Kliczkowie ma policealną ilość zakoli więc nietrudno wyobrazić sobie czego doznałem, jako nie przymocowany bagaż w gaciach ze spodniami na głowie, a do tego wiszący w nie do końca zamkniętych drzwiach i to tyle razy.
Punktem odmiany tego rytmu z biegiem nurtu rzeki było moczenie kół helikoptera. wiszącego nad lustrem wody jakiejś sadzawki o nazwie Błękitka. Skierowaliśmy się na powrót nad Kwisę, aby dolecieć do ruin zamku Kliczków zniszczonego po 1945 roku przez sowietów. Widok ruin zamku był tak żałosny, bo z zewnątrz, na ziemi będąc nie było to tak porażające. Była jakaś koszmarna fasada murów i bram ułomki utrzymywana przez Wojskowe Ośrodek Szkolenia Poligonowego Żagań, ale z powietrza widok ruin nie wzbudzał nadziei, że zamek zostanie kiedykolwiek odbudowany.
Znad ruin wystrzeliliśmy w górę na 3 km i dolecieliśmy do lotniska na Modłowej. Pilot podchodził do lądowania a w mojej obolałej psyche rozbłysło słoneczko powrotu do normalności. Tak chciało mi się twardo stąpać po ziemi, że roniłem ukradkiem łzy szczęścia już to przysiadłem się do otwartych drzwi a helikopter faktycznie lądował, nie jak helikopter przysiadem, tylko jak samolot z wybiegiem – toczył się po trawie, ale nie zatrzymując się – ponownie wzniósł się w górę a na moją osobę w dziwacznym turbanie i w gaciach skierowały się dwa ciekawe spojrzenia moich dręczycieli.
Nie tylko ich miny wyrażały pełnię satysfakcji, ale mieszanina uczuć wędrowała przez ich głowy wyświetlana, zmieniającą się mimiką twarzy od zdumienia, rozśmieszania, poprzez zatroskanie, a wreszcie nawet przerażenie, że oto mają na pokładzie świra.
Zaniepokoili się nie na żarty, bo zatoczyliśmy jeszcze jeden krąg, aby pożegnać panoramy Bolesławca, w zachodzącym słońcu i pilot posadził maszynę tym razem faktycznie z wyłączeniem turbiny włącznie. Rzucili się do mnie, ale wyprzedziłem ich pytania, przekładając spodnie z głowy na tyłek z zapewnieniem, że jestem całkowicie normalny fizycznie i psychicznie, wtedy obaj jednocześnie, śmiejąc się przypomnieli mi o skarpetkach w uszach.
Pilot wyraził ubolewanie, że nie miał trzeciego kasku bo Romek bukował mniej na ten lot, nie dając mu czasu na przygotowanie ekwipunku dla gościa. W ten sposób poznałem kapitana lotnictwa Alka Zielińskigo „dziecko” – imienia nie pamiętam. Poznałem też, co to adrenalina, gdy wyszedłem na szosę i spoglądałem przed siebie przekonałem się, że mam nadzwyczajny wzrok: mrówki na piasku pobocza widziałem z odległości 500 m. Romek nie odwiózł mnie, pomagając Malinowskiemu sklarować helikopter, a ja chciałem odbyć ten wieczorny spacer, bo zawsze dużo wcześniej wracałem z roboty w bazie BPB do domu, gdy jeszcze tam pracowałem.
Użyto fikcyjnych nazwisk.
Wesele w oparach amoniaku
W sporcie i rekreacji
Był anno domini 1979, gdy polski socjalizm, zmierzając do komunizmu utykał w kolejnych wybojach i koleinach – wtedy kolejny raz zmieniłem zatrudnienie, które było, jak również w przypadkach moich współrodaków – zakamuflowanym bezrobociem: Zostałem kierownikiem technicznym Sportu i Rekreacji z obowiązkiem utrzymywania w zdatności do użytku – wraz z brygadą podporządkowanych mi kilku robotników – zespołu basenów, sztucznego lodowiska, hoteliku wraz kampingiem.
O wadze tej instytucji na zewnątrz przesądzał nawis biurokratyczny w postaci dyrekcji, księgowości i działów w rodzaju: kadry, transport z jednym, ciągle niesprawnym żukiem (rodzaj furgonetki), a moi pracownicy mieli jako narzędzia: obcęgi – kombinerki, młotki i parę zdezelowanych kluczy i śrubokrętów. Wiary w siebie dodawał im krzepki brygadzista Marian, który nieodmiennie przełamywał wszelkie bariery, piętrzące się przed realizowanym akurat celem lub zwątpieniami brygady, twardym górnośląskim stwierdzeniem: Nie ma ciula na Wilima![22]
Firma kojarzona powszechnie ze zdrowiem z racji sportu i rekreacji w nazwie, była w tym przypadku nie do końca tego potwierdzeniem – jakby atakowana paraliżem – w jaskrawym kontraście z położeniem w zakolu rzeki, w parkowo-lesistym otoczeniu nie skażonej natury, co nawet skrajnego melancholika wprawiało w nastrój niezmąconej pogody ducha. W tej sielance tlił się dramat niespełnionych oczekiwań, kwintesencji niemocy socjalizmu. Okazale prezentujące się baseny w postaci trzech klasycznych betonowych niecek wprawiały obsługę – zagorzałych miłośników sportu, w nieustający stan psychicznej degradacji: Najbardziej kontestującym normatywne braki basenów był brygadzista Marian: on marzył na jawie o zawodach pływackich, których organizację uniemożliwiał brak 1 cm na długości każdego z 3. basenów.
Wiosna aurą balsamicznych zapachów, krystalicznych dźwięków orzeźwiających poranków, z narastającym rozsłonecznieniem i ptasim rozgwarem stawała się, pomimo całej wspaniałości przede wszystkim sygnałem na trwogę z powodu, uświadamianego sobie przez obsługę, nagromadzenia problemów ze zbliżającym się otwarciem zespołu obiektów oraz związanych z remontem instalacji sztucznego lodowiska: Nagle z dnia na dzień problemem stawało się wszystko, co było bardziej skomplikowane niż trzonek do łopaty.
Teoretycy z nawisu biurokratycznego byli przekonani, że panaceum na problemy będą pieniądze i akcesoria malarskie: farby, pędzle, rozpuszczalniki, czyściwa, etc.: Od dawna sugerowali, że sanacja zespołu obiektów, to rentowność, czyli zwiększenie frekwencji mieszkańców: zbyt małej z powodu odległości obiektów od centrum miasta. Większa frekwencja, to wysokie przychody ze sprzedaży biletów, a to umożliwi cud renowacji – zakup akcesoriów malarskich i zamalowanie na kolory wszystkiego, co w ich przekonaniu stanowiło o wprawieniu całego pływacko-kąpielowego przedsięwzięcia w ruch.
Wszystko zresztą dotąd przesądzało o pozornej racji takiego myślenia i działania – zespół MOSiR przy nikłej frekwencji tylko, był co roku odnawianą farbami atrapą – i tych parę osób w sezonie udawało się pławić w wodzie uzdatnianej naturalną areacją[23]. Był na szczęście aerator kaskadowy, umożliwiający naturalne uzdatnianie wody, wystarczający na skalę małego wykorzystania. Głównym zespołem uzdatniania wody była nieczynna, wymagająca wymiany instalacja chlorowania.
Raz rzucony pomysł skrócenia mieszkańcom drogi do basenów był sugestywnie zapodawany różnym gremiom, aż stał się tak bardzo oczywisty, że nikt nie zapytał o zdanie gromadki ludzi, którzy znali, jak zły sen prawdziwe przyczyny dysfunkcji obiektów SiR, a o to należało pytać przede wszystkim brygadzistę Mariana.
Ponieważ w owym czasie w kraju produkowano wyłącznie wszystko to, co przewidywały plany rady wzajemnej pomocy gospodarczej, a nie to, co potrzebne było w instalacjach technologicznych niezgodnych z urządzeniami służącymi do obrony socjalizmu, przed zakusami kapitalizmu, to w tych cywilnych instalacjach funkcjonować musiały na zasadzie pseudo symbiozy podzespoły słabo doń pasujące funkcją, a jeszcze mniej gabarytami.
Instalacje wyglądały groteskowo – niby niezdarne cyborgi z gwiezdnych wojen: tam gdzie miały być gładkie i nierdzewne – były ze stali i żelaza, tam gdzie miały być z tworzyw sztucznych – były z azbestu, zamiast napędów elektrycznych sterowanych czujnikami były korby widły i łopaty. Dla nikogo, kto wie jak działają najprymitywniejsze lodówki i filtry wody do wielokrotnego użycia jest wiadome, że jako czynniki robocze są tam stosowane bardzo agresywne substancje chemiczne, chlor i amoniak, nie wspominając o ultrafiolecie.
Działania nad skracaniem dystansu pomiędzy basenami a centrum miasta zaczęły nabierać impetu – trudy przewieszenia kładki ponad rzeką Bóbr wzięło na siebie wojsko – jednostka saperów. Kładka jako konstrukcja wisząca – bardzo lekka, ładna, łącząca ul. G. ze S.pojawiła się ponad zakolem Bobru w tempie, w jakim realizowano zamysły lokalnych gremiów PZPR, które chciały popisać się przed „Górą”, a właśnie zbliżała się rytualna dla okazja – 1 maja.
Tak się tą kładką chwalili, że do SiR zaczęli napływać ciekawscy, tym bardziej, że 1. maja na terenie ośrodka zorganizowano trwający do nocy festyn: Saperzy raczyli grochówką publikę, a publika raczyła saperów i siebie procentami o różnej sile rażenia. Wszystko wypadło znakomicie – wyzwalał się entuzjazm: tańczono i śpiewano, a nawet jeden najbardziej zuchwały skoczył z małej trampoliny do basenu, pomimo, że w żadnym nie było wody – na szczęście skoczył na nogi, ale brak wody w basenach wzbudził ogólne zdziwienie.
Zawsze oscylowałem, jakby na krawędzi – pomimo wyraźnej zachęty różnych biurokratów, z aktywu, aby już przed 1-maja napełniać wodą baseny przez aerator dla jej nagrzania przed inauguracją sezonu – po solidnym namyśle, słuchając doświadczonego brygadzisty Mariana rozbroiłem te zakusy argumentem, że przecież nie zatrudnimy ratowników na 1 dzień, ale zabrakło mi wyobraźni, że oto znajdzie się ciul, który poważy się skoczyć do pustego basenu!
Starałem się pozyskać przychylność moich pracowników, jako nowy kierownik, póki co zdołałem zadzierzgnąć cieniutką nić porozumienia z brygadzistą Marianem, w którym on musiał być górą, aż poznam wszystkie blaski i cienie nowej roboty. Zdawało się, że blaski przeważają nad cieniami, ale bieg czasu, coraz to pokazywał, że to pasmo złudzeń. Każdy dzień zaskakiwał nową niespodzianką.
Choć praktycznie w całokształcie okoliczności, to brygadzista Marian mógł i był faktycznie kierownikiem w zakresie wszystkich niemożliwości, które realnie musiało się wykorzystywać, aby wszystko jakoś funkcjonowało, co w gwarze ludu nazywało się „kręceniem z g*wna bata” , ale to ja z racji posiadanych uprawnień dozoru i eksploatacji urządzeń podlegających Urzędowi Dozoru Technicznego byłem odpowiedzialny za wszystko i musiałem pilnie uważać na każdą improwizację Mariana, aby unikać konsekwencji prawnych.
Pewnego pięknego dnia drugiej dekady maja, a był to piątek, co znamionowało wielodniowe uroczystości najczęściej weselne, lub wszystkie inne obchodzone w miejscowej restauracji „Nimfa”– jedynej w tamtym czasie – położonej w przepięknym zakolu rzeki Bóbr. Gdy już organizatorzy weselni w natchnieniu degustowanych trunków próbowali rozszerzać dobre samopoczucie pośród personelu obiektów SiR, z którego na zasadzie ajencji wyłączono restaurację – nagle pojawiła się furgonetka „Nysa” używana powszechnie wówczas, jako pojazd pogotowia technicznego, w tym przypadku: Zakładów Górniczych z kopalni „Konrad” w Iwinach pod Bolesławcem, przywożąca – wieki całe negocjowanego z tamtejszą dyrekcją – spawacza, specjalistę spawów atestowanych w urządzeniach podlegających Urzędowi Dozoru Technicznego.
Zaskoczeni tym musieliśmy zapomnieć o weselu, a ja jako kierownik otrząsnąłem się z czarnych myśli o ewentualnym borykaniu się z przypadkami łamania dyscypliny pracy, polegającymi na upiornym „schlaniu się” włączonego w stado weselników personelu.
Z nieukrywanym dyskomfortem osoby personelu włączały się pod wpływem mojej nieśmiałej, ale nieustępliwej perswazji w działania, mające udostępnić spawaczowi pole pracy na dziurawych rurach instalacji mrożącej taflę lodowiska. – Ostatnich kontestatorów przełamał w wątpliwościach brygadzista Marian stwierdzeniem: „Nie ma ciula na Wilima – musimy to zrobić, bo spawacz po raz drugi do nas nie przyjedzie!
Właśnie spawacz usłyszał tą inwokację „do Wilima”, na którego nie ma ciula i zrobił się bardzo hardy i wymagający. Uparł się, aby sprawdzić, czy w rurach , które będzie spawał, nie ma amoniaku. Brygadzista przysięgał, że nie ma w nich ani grama tej niebezpiecznej, owianej mitami substancji. Nie miał racji – spawacz wiedział, co mówi: temperatura parowania gazu jest tak wysoka, że wypływając opróżnia zbiorniki, rury tylko w 30 %, gdy ulega zapłonowi w wyższej koncentracji spala się wybuchowo w ciągu kilku sekund, gdyż szybko zostaje zużyty tlen podtrzymujący jego palenie.
Uznając obiekcje spawacza, poleciłem brygadziście wybrać dwie osoby z personelu, najbardziej znającego „bebechy” maszynowni do sprawdzenia stanu ON/OFF zaworów układu, i jakiegoś zucha dla asekuracji. – Wskazał starszego, którego zawsze wyróżniał i młodego rosłego blondyna, jako że się akurat nawinął. Upomniałem Mariana o jakieś zabezpieczenie ekipy: maski, rękawice, etc., narażając się na śmieszność w przekonaniu otaczających mnie, szarych kombinezonami pracowników.
– Tylko brygadzista potraktował to ze zrozumieniem. – Poszli do magazynu i zaraz wrócili z tym wszystkim oraz z wiaderkiem kluczy i stalowym drągiem, czy brechą. Podsunęli mi pod nos maski z cylindrycznymi, podwójnymi filtrami, które się natychmiast rozpadły na kawałki, znikając w niepokalanej, wysokiej, wiosennej trawie. – Brygadzista poradził im zabranie ręczników w zastępstwie zleżałych rupieci, jakimi okazały się maski.
Poszli żwawo do maszynowni, znikając w jej mroku, pozostawiając szeroko i z hałasem otwarte wrota. Dochodziły z niej dźwięki, które świadczyły, że od miesięcy nieruszane zawory, nie łatwo było odkręcić, czy dokręcić.
Tymczasem, ajentowi z restauracji „Nimfa” udało się zawrócić nam głowy pytaniem, w jakim obszarze parku SiR będzie mógł urządzić aneks restauracyjny na świeżym powietrzu. Zdążył nas jednocześnie zaprosić w poczet gości weselnych, ze zniewalającą wielokrotnością powtórzeń, tłumacząc, że jest to odwieczny, kooperacyjny obyczaj sąsiadów.
– I właśnie, gdy kończył wywód, cały w ukłonach i lansadach, z maszynowni dobiegł dziwny dźwięk odmienny od stuku, puku. – Dźwięk, jakby ktoś grał na bardzo dużym grzebieniu przez bardzo cienką bibułę z ogromnym zadęciem. – Wkrótce we wrotach maszynowni czerń zastąpiła biel, która nadymała się jak ogromny balon z gumy do żucia. Czasza tego balonu została rozdarta tylko na chwilę czernią sylwetek ludzi, którzy jak zawodnicy trójskoku i w pochyleniu oddalali się od maszynowni w odmiennych kierunkach, tak jakby nie widzieli niczego przed sobą.
Krzyknąłem do Mariana i pozostałych, aby podbiegli do tych dwóch, miotających się ślepców, powstrzymali ich bieg donikąd i sprowadzili w pobliże pryszniców basenowych, które były już od pewnego czasu używane do łatwego pobierania wody dla rozmaitych celów remontowych, etc.
To był amoniak NH3, po wycieku wiąże cząsteczki wilgoci z powietrza i staje się pulpą gazowo-powietrzną cięższą od powietrza, więc toczy się, jak chmura po ziemi, przypominając podstawę grzyba wybuchu nuklearnego. W promieniu 20 metrów od epicentrum wycieku, przy wysokim stężeniu jest śmiertelny dla ludzi, oślepia ich i dusi porażając śluzówki dróg oddechowych i oczu. Jego zapach jest tak intensywny, że w mikroskopijnych ilościach służy medykom do przywracania przytomności zemdlonym.
Tymczasem wesele z „Nimfy” nabierało rumieńców. – Wprawdzie nie dotarli jeszcze nowożeńcy i zaproszeni goście, ale zespół pomagierów ze strony panny młodej i pana młodego wprzęgnięty w zbyt szczupłą, jak na tę kresowo-bałkańską, reemigracji uroczystość, obsadę restauracyjną – nie tylko dekorował zaplanowaną na uroczystości przestrzeń, ustawiał stoły, ławy, krzesła, nakrywał, etc. ale młodzi w większości ludzie płci obojga, degustując trunki, i wszystko co w obfitości docierało na stoły, koniec końców szybko łączyły się w dotknięte doraźnym afektem pary, olśnione weselną aurą, nie tylko obściskiwały się bez żenady, ale znikały w krzakach, gdy afekt stawał się trudny do udźwignięcia w pionie, czy na siedząco.
To zderzanie się tak odmiennych nastrojów w naszych głowach – pracowników SiR wprawiało nas w stan skrajnego rozdrażnienia, ale te odczucia były drugoplanowe wobec niewiedzy, co się naprawdę stało, jaka jest skala wycieku, w jakim kierunku powędruje chmura, czy przegonić wesele do wszystkich diabłów, czy pozostawić to na łasce losu.
A los bezwzględnie nakazywał ratować poparzonych amoniakiem i nie pozostawiał wyboru – Jedynym, co w tym niedoczasie było możliwe i wykonalne, to wepchnięcie ich tak, jak stali, w ubraniach i bez perswazji, przemocą pod basenowe natryski rozkręcone na maksymalne strumienie wody. – Wierzgali, myśląc że to jakieś nasze nazbyt chamskie kawały, gdy wyjaśniłem reszcie chłopaków, że to jedyne, racjonalne w tych okolicznościach rozwiązanie, gdy będą, tak jak stoją, w ubraniach, po 20 minut trzymani pod strumieniami zimnej, bo wodociągowej, majowej wody.
Szybko zrozumieli, że to ratunek, nie zabawa – czuli ulgę! – Ściągajcie łachy krzyknąłem, szybko, i do naga! – Robili to. Ich niby prześladowcy, także mokrzy, pomagali im w rozbieraniu się, a potem sami się porozbierali i oto pod natryskami można było podziwiać czterech nagusów w dziwnym tańcu: spontanicznych podskoków, wprawiających swe intymne wdzięki w totalne rozedrganie, imponujące, jak dla ciał, będących jednak na uwięzi.
Stres największy: chmura amoniaku, na przemian dynamizował, to paraliżował nasze myślenie. Brygadzista Marian wyglądał, jak najgorzej, nic nie skrywało wyrazu udręki, brużdżące, i tak pogmatwane rysy jego twarzy. Na co dzień, w stanie pełnego zadowolenia, jego uśmiech bywał tylko grymasem. Co dziwne chmura, jakby nie przesunęła się w żadnym kierunku, tylko zniknęła w niej maszynownia. Ponad chmurę wypiętrzała się mgła, rozrzedzając się subtelnie ku górze. Przez ruchome woale mgły przezierały wierzchołki wysokich drzew, w zmieniającej się konfiguracji odsłon i zniknięć.
Teraz, gdyż całą moją uwagę pochłaniały te groźne, arcyciekawe zjawiska – poczułem oddech na karku: „ Tego jest trzy tony” wycedził mi do ucha Marian ochryple. Słabo to do mnie w pierwszej chwili dotarło, bo z żeglarską precyzją uzmysławiałem sobie, co robi wiatr z tą chmurą, jaki on jest w sile i kierunku, i jak wpływają nań przeszkody, które napotyka: drzewa, pofałdowanie terenu, rzeka.
Usiłowałem sobie to wszystko wyobrazić. I wtedy te trzy tony przytłoczyły mi mózg – można by rzec skałą tej wagi, bo gdy chmura trzech ton amoniaku ogarnie weselników, to wesele stanie się paradą nieboszczyków. Machinalnie przeniosłem wzrok ku nim i ze zdumieniem zobaczyliśmy weselników w wielkiej liczbie, tłoczących się w gęstym długim szpalerze nad basenowym przystrzyżonym żywopłotem, gapiących się na tańce nagusów pod natryskami.
Zajechali już wszyscy najważniejsi, bo nad tłumem rozentuzjazmowanych gapiów na nad basenowej skarpie dominowała biel panny młodej, czerń pana młodego w wielobarwnej gromadzie druhen i drużbów.
Najwidoczniej weselnicy uznali, że jest to część weselnego repertuaru rozrywkowego, bo orkiestra ledwie skończyła Marsz weselny F. Mendelssohna z niezawodnym instynktem weselnych grajków, zagrała utwór, wciąż będący hitem Bee Gees – Stayin’ Alivedo rytmem, zestrojonym z niezwykłym tańcem nagusów.
– Nadzwyczajny i bezpretensjonalny urok scenerii, tańca i hitu Bee Gees’ów podziałał piorunująco na temperamenty gości już wstawionych, jak i jeszcze trzeźwych – bez różnicy: także zaczęli tańczyć, a najbardziej zuchwali stopniowo pozbywali się krępujących akcesoriów ubioru, krawatów, fularów… najbardziej radykalną okazała się jakaś Suzana, gdyż pozbywszy się stroju, tak jak ją Pan Bóg stworzył dołączyła do pląsających pod prysznicami.
Orkiestrę uzupełnili soliści: dziewczyna i chłopak – i po chwili nad tłumem, coraz bardziej weselących się ludzi zaczął rozbrzmiewać cudowny utwór Oliviii Newton-John + John Travolty – You’re the One That I Want. A ponieważ kresowi i bałkańscy reemigranci, to zwykle urodzeni śpiewacy – brzmiało to nieco inaczej, ale imponująco. Wesele zaledwie się rozpoczynało, a już wszystko w około emanowało iście wulkaniczną gorączką.
Coraz liczniejsza gromada obojga płci pozbawiona ubiorów, w jakimś szalonym transie tanecznym wirowała pod prysznicami, i w poszerzającej się z każdą chwilą przestrzeni poza nimi. Orkiestrze i solistom udało się wzbudzić w publice rezonans i kolejny utwór Proud Mary dolał już tylko oliwy do ognia!
Ja i brygadzista martwiliśmy się, że zawirowania pogodowe mogą spłatać figla rozbawionym ludziom – niespodziewanie odmiana meteo może zepchnąć ich na krawędź utraty zdrowia, czy życia.
– Mieliśmy w głowach chaos, drastycznie różny od powszechnej i wzmagającej się stadnej wesołości. Co gorsze – wigor podsycany gęsto toastami narastał niestety i w naszych pracownikach. Dwaj porażeni amoniakiem, odzyskali wzrok, tworzyli wraz z Suzaną taneczne trio zagrzewane aplauzem widzów do wymyślnych popisów.
Suzana, nie tak młoda, jak Lolita[24], bo około 19-letnia, zwiewna, jak łan polnych kwiatków, uczestnicząca wcześniej w przygotowaniu weselnego przyjęcia pary młodej, czy była w drinkowym podnieceniu, może przegrała konkurencję o status panny młodej, a może manifestowała późny pohippisowski bunt przeciw autorytetom. – Może takie, a może zgoła inne motywy sprawiły, że postanowiła połączyć żar młodości z chłodem natrysków? Pozostanie to wieczną tajemnicą, jak uśmiech Giocondy!
Nieliczne przejawy dezaprobaty dla nagusów łączyło to, że panie nie miały nic przeciw nagości panów i odwrotnie. Mnie podobali się wszyscy, biorący udział w tej twórczej ekspresji – rozluźniały myślenie o amoniakalnej katastrofie. Marian miał gorzej – wlepiał wzrok w Suzanę i zapomniał o Wilimie. – Gdy usłyszał z głośników dedykację dla Suzany „What a Diff’rence a Day Makes”[25] zastąpił w swym porzekadle Wilima – Suzaną i mamrotał to w transie.
Spawacz był skorumpowany piwem, które dostarczał mu znajomy spośród gości. – Jego zawodowe zrównoważenie objawiało się tym, że przy zrozumieniu sytuacji nie zawahał się w trzymaniu „języka na kłódkę”, gadał znajomemu o gołębiach, które były im Górnoślązakom bliższe niż cokolwiek.
Staliśmy powyżej basenów w miejscu dobrego widoku, tyłem do amoniakalnej chmury, gdy właśnie wymaszerował ku nam przystojny blondyn, ajent restauracji „Nimfa”. – Powinien to zrobić o wiele wcześniej, przygnębienie rozmiarami katastrofy sączyło w nas przekonanie, że wie o niej cały świat, a kierownik „Nimfy” nie miałby wiedzieć?!
Ruszyliśmy mu naprzeciw chcąc uniemożliwić mu wejście w smród chmury, jak rangersi w westernie „z dłońmi nad rewolwerami”. Uśmiech na twarzy zbliżającego się mówił nam, że choć gapi się na chmurę, to jej nie widzi. – To my musimy mu wypalić prawdą w twarz – nie ma alternatywy. Pocisk tej informacji, przy rozkręcającej się imprezie może być powalający.
Wymiana zażyłych uprzejmości nie przeszkodziła mu dostrzec, że mamy niewyraźnie miny. Marian patrzył na czubek buta, którym drążył dołek w trawie, potem przeciągnął dłonią po swym uchu i powiedział – chodźmy. Ruszył w kierunku chmury, no i poczuliśmy ten ostry zapach – zatrzyma nas w jednym szeregu, musieliśmy się wycofać na wstrzymanych oddechach. – Zenek „Nimfa”[26] spanikował: parskał i kaszlał, wyrwaną z marynarki chustką ocierał łzawiące oczy. Powróciliśmy dokładnie w miejsce wyznaczone dołkiem Mariana.
Gdy spojrzał na mnie, powiedziałem twardo: To jest amoniak – gaz, który zabija po kilku oddechach przy tym stężeniu – wyciekły trzy tony[27] dodałem. Jakby nie usłyszał, podziwiał chmurę w skupieniu, jakby oglądał katedrę gotycką. Powiedziałem: musimy zawiadomić służby.
Oderwał wzrok od chmury i silił się, aby powiedzieć naraz wszystko, co mu mózg wprawiało w stan nadciśnienia, a zawór bezpieczeństwa w główce zablokował się… Wreszcie wyszeptał: jakie służby? – No straż pożarną, kanalizację i wodociągi, gazowców, energetyków, telefony, milicję, pogotowie ratunkowe, etc. Trzeba ewakuować wszystko, co żywe w promieniu trzech kilometrów: odpowiedziałem, jakby do siebie samego, zniżając głos do szeptu. Patrzył gdzieś w bok i przebierał nogami, a potem bez słowa odwrócił się i pobiegł do „Nimfy”.
I co teraz? Pytał Marian bez adresu, bo nie wiedziałem, czy pyta mnie, czy siebie. Teraz – odpowiedziałem – bo musiałem: „Idź do biura i odbierz, bo telefon dzwoni”. To ja, jako kierownik powinienem odebrać telefon, ale w tak skomplikowanej sytuacji Marian był idealnym „buforem” – zastępując mnie, tworzył dla nas wiele możliwości adaptowania się do okoliczności.
Gdy powrócił: Grajek! – Rzucił głosem krańcowego znudzenia. – Jak to, co dyrektor Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji mógł obwieścić Marianowi, aby wtrącić go w apatię graniczącą z depresją? Co chciał – powtórzył, ano przyjedzie księgowa Paszko? … Paszko…, no jakoś tam, aby na podstawie inwentaryzacji zdawczo-odbiorczej przyjął pan odpowiedzialność za składniki majątkowe powierzonych panu obiektów. – Właściwie, to – to miała zaraz jechać tu, ale powiedziałem Grajkowi, że dmuchamy ekrany, bo przyjechał spawacz z „Konrada”. A o wycieku nie wspomniał pan? – Nic z tych rzeczy! – Gdy zgłosimy, wyciek służbom, to i tak Grajek może stracić stołek!
No to chyba ja stracę stołek?! – Nie, pan jest fachowcem z uprawnieniami, a on z partyjnej nomenklatury – z karuzeli: dzisiaj wyrzucą go z SiR, a jutro zostanie dyrektorem Miejskiego Zarządu Budynków Mieszkalnych. Chciał jeszcze coś mówić, ale widok rączego biegu Zenka „Nimfy” wtrącił go w stan chwilowego osłupienia.
Ów, gdy dobiegł i sapał tuż przed nami – wydobył z spod marynarki ćwiartkę „Wyborowej”, podając ją Marianowi, potem drugą z za paska spodni, odkorkował, przyłożył bezceremonialnie do ust i pił, wprawiając grdykę w metronomiczny rytm. Gdy skończył w pół butelki, przeprosił mnie, że nie ode mnie zaczął, ale spodziewa się, że nie wzgardzę bukietem wódek gatunkowych, z zielonogórskim calvadosem włącznie, które zapakował mi na po pracy, bo nie splamię przecież się przy pracownikach alkoholową ostentacją.
Nie skończył jeszcze mówić, a już słów jego potwierdzeniem było zjawienie się spawacza, który okazało się, był piwnym bywalcem „Nimfy” i w konfidencji z Zenonem „Nimfą”. Nie wiedząc o czym mówimy, włączył się zgrabnie do rozmowy z wątkiem niby biograficznym, wyznał że ma dość trucia się autogenem i syfem z otuliny elektrod spawalniczych[28] i od niedawna ma własną firmę. – Jaką? – Zapytaliśmy zaintrygowani: „Burdel” wyjaśnił. – Opłaca się? Zapytał Marian: Buzia – stówa, a pupcia – pięćdziesiąt – oznajmił, a cipcia drążył Marian: Na razie pracuje sam odrzekł spawacz.
Nie rozbawił nas tym kawałem. Nie zraził go brak reakcji, zrozumiał tylko, że rozwiązywanie problemów z chmurą amoniaku pomoże mu zyskać, to co utracił był w naszych oczach. – Więc brnął nieśmiało, że warto by wiedzieć, co zdemolowali w maszynowni monterzy spod natrysku. Słusznie! – Przyprowadź ich tutaj – zwróciłem się do Mariana.
Gdy przyszli, mieli na sobie jakieś suche nierozmiarowe kombinezony. „Co zrobiliście w maszynowni”? – Spytałem. Odkręcaliśmy i dokręcaliśmy zawory odcinające na kolektorze wyjścia na ekrany lodowiska i jeden z nich przełamaliśmy, bo ani drgnął – nawet brecha nie pomagała.
Zamknij się! Rzuciłem do Zenona „Nimfy” skandującego: „Tylko nie służby!” Więc nie trzy tony, a jedynie 0,3 tony amoniaku wyciekło, szybko wykalkulowałem. – Zrozumiałem zarazem dlaczego chmura stoi mimo, że wiejący od zachodu wiatr powinien zepchnąć ją na „Nimfę”, bo nurt Bobru wytwarza w zakolu silny prąd powietrzny przeciwny do nurtu rzeki i odbity od drzew daje siłę wypadkową, powstrzymującą chmurę.
Zrobimy tak, zdecydowałem: Ty Marian odpowiadasz za Zenka „Nimfę”, aby cały ten bałagan weselny wycofał do restauracji i uniemożliwił wychodzenie gościom na teren SiR, a wy czterej – zwróciłem się do naszych monterów zabieracie ołówki, jakieś notatniki i na stanowiskach w terenie, każdemu z was wskazanych wrysowujecie strzałkami obserwowany ruch chmury w stosunku do tego dębu: wskazałem im najwyższy z dębów spośród starodrzewu nad bobrzańskiego zakola. – I to nie koniec uzupełniłem: Co godzina meldujecie się u mnie z tymi rysunkami.
Uniemożliwienie wesela uznałem za ostateczność – nie chciałem z nożem pomiędzy żebrami powiększyć liczbę rezydentów pobliskiego cmentarza, ale jak się okazało na nic się to nie zdało, a było to tak:
Uznałem, że aby kontrolować i chmurę i weselników jednocześnie – najlepszym dla nas: Mariana i mnie miejscem będzie samo wesele: znaczy restauracja „Nimfa”. To podobało się Marianowi, a jeszcze bardziej gospodarzom wesela. Wodzirej wiedziony intuicją przedstawił nas: gości znikąd z nadmierną skwapliwością, wyolbrzymiając nasze przymioty wrodzone i nabyte, aby nas zbratać z weselnikami. Po jego kwiecistej prezentacji poczułem się jak Cyrus po podbiciu Babilonu, a Marian, jak król królów Dariusz przed konfliktem z Ateńczykami.
Weselnicy rozgrzani emocjami, a jeszcze bardziej trunkami, emanując zaraźliwą familiarnością zawierzali nam różne rodzinne sekrety – nawet takie, które brzmiały, jak skopiowane żywcem z Żywotów pań swawolnych[29]
Usadzili nas na honorowych miejscach gości wyróżnionych. Tymi wyróżnionymi byli najważniejsi w hierarchii członkowie obu rodzin nowożeńców. Nie było więc dziwnym, że ze strony panny młodej w pobliżu nas zasiadali masywni, czarnogarniturowi wujowie ze Lwowa w liczbie czterech, a naprzeciw nas w liczbie nie do ustalenia, jakieś ciotki i kuzynki pana młodego o bałkańskiej egzotyce.
Poprzez popisy wokalne i orkiestry, ponad suto zastawionymi stołami przedstawiciele obu rodzin nieśmiało nawiązywali, zbliżający ich do siebie dialog, w którym dominował motyw przeżytego wspólnie incydentu, jaki miał miejsce podczas uroczystości zaślubin, które – jak to bywa – odbyły się w mieście pochodzenia panny młodej, w kościele parafialnym w górnośląskim Bytomiu. Otóż jest tam spektakularny obyczaj – rodzaj transcendencji być może, nawiązującej do prehistorii: obchodzenia przez parę nowożeńców wraz z orszakiem druhen i drużbów ołtarza od tyłu po zakończeniu ceremonii głównej.
I w tym przypadku orszak z parą młodych na czele – druhen i drużbów na długie chwile skrył się za ołtarzem, a gdy przy grzmocie muzyki organowej pojawił się znowu – przy konfuzji zgromadzonych w świątyni – w orszaku zabrakło pana młodego – mijały sekundy, minuty, nawet kwadrans, a potem zawzięte poszukiwania przez najprzenikliwszych przedstawicieli z obu rodzin pozostały bez rezultatu: oto pan młody zdematerializował się!
Te wstrząsające informacje zogniskowały naszą uwagę na panu młodym. Marian, zlustrowawszy go swym zezowatym spojrzeniem, które byłoby zaletą każdego detektywa, bo trudno rozeznać czemu lub komu się akurat przygląda – stwierdził: nijaki facet, daleko mu do Clarka Gable[30]. Nie mogłem temu zaprzeczyć: niskiego wzrostu, blondyn z tonsurami, mimo wieku mocno przed trzydziestką wyglądał, jak ktoś kto przegrał fortunę i był w wyrafinowany sposób pobity – bez śladów barbarzyństwa. Tak mógłby wyglądać któryś ze Szwedów z armii Karola XII[31] po pogromie Szwedów pod Połtawą w 1709 r.
Skoro teraz jest, obok panny młodej za stołem w ujęciu panoramicznym, przywołującą na myśl Ostatnią Wieczerzę[32], to zagadkę zniknięcia za ołtarzem rozjaśni opis okoliczności jego odnalezienia się – zasugerowałem Marianowi. On zaś bezzwłocznie wykrzyczał, to jako zapytanie do melodramatycznie ubranej i zachowującej się sąsiadki, w wieku późnego oświecenia, w kolorycie bałkańskiej urody.
No widzi Pan – to bardzo dziwne: Podobno na drugi dzień w południe przywiózł Jana jakiś gospodarz z okolic Bytomia – no ze wsi i tłumaczył, że wlazł mu, a raczej wtoczył się kompletnie pijany do domu, do kuchni, stracił pion i pukał do drzwi od kredensu wołając: „Ala wpuść mnie”.
Ujmująca szczerość informującej damy najwyraźniej poruszyła wujów, bo wuj Ignac – tak się nam przedstawił – zaatakował krewniaczkę pana młodego, używając jej słów: „To pani jest dziwna, i to od stóp aż po ten niby stóg na głowie – tak pobłażliwie streściła pani wyczyny tego kretyna! – W naszej rodzinie przez całe wieki nie było takiej hańby”.
A wy czterej w tych swoich garniturach wyglądacie, jak byście pomylili wesele z pogrzebem i przypominacie zbójów z mafii w tych buciorach na słoninie![33] – wypaliła. Zerwała się z miejsca, zgięta ponad półmiskami, skierowała ramię z dłonią zaciśniętą, jak do ciosu w kierunku blond dryblasa, którego rozczerwienione oblicze i nieprzytomne spojrzenie wskazywało na szok alkoholowy.
– To on, ten opój wyprowadził naszego, stroniącego od nałogów młodziana poprzez drzwi zza ołtarza przez przechowalnie ornatów i chorągwi procesyjnych i podziemia, żeby mu zgotować niezapomniany wieczór kawalerski. Zrobił to, (o tym dowiedzieliśmy się później) gdy w mroku za ołtarzem dostrzegł masywne drzwi ulokowane w środku pod tabernakulum, jak na fresku „Ostatniej Wieczerzy” z Mediolanu – Tam drzwiami obcięto Chrystusowi stopy[34], a tu drużba – przyjaciel Jacek wywiódł pana młodego na manowce, gdy ten w mroku za ołtarzem zatrzymał się na chwilę, aby poprawić sobie uwierające w kroku kalesonki.
Smakowałem tą sensacyjną wiadomość, zbliżając się do przeszklonej ściany z wyjściem na baseny, bo dostrzegłem moich obserwatorów chmury, którzy już czekali, na zewnątrz, aby złożyć mi pierwszy raport o tym, co ona „wyprawia”.
– Z relacjami trzech nie mogłem dojść do jakiegokolwiek konkretu, może z powodu ich trunkowej pomroki, ale czwarty Tadek choć potrójnie pijany sprawiał wrażeni trzeźwego, jak „zawodowy” pijak[35], któremu, co rzadkie – alkohol akurat wzmagał wydolność umysłową, bo zwięźle zameldował: „Panie kierowniku chmura rozdwoiła się – mniejsza poszła w górę Bobru, pod prąd, a jej większy obłok zahaczył się o ten najwyższy dąb i spychany jest wzdłuż szpaleru drzew w kierunku „Nimfy” i w ciągu ok. pół godziny przesunął się o jakieś 10 metrów. Prosto porachowałem, że „Nimfę” dopadnie najdalej w ciągu 2 godzin.
Aby to sobie potwierdzić powiedziałem do moich „strażników chmury”, że pójdziemy na jej rozdzielone obłoki popatrzeć z dobrej perspektywy, umożliwiającej ogarnięcie wzrokiem panoramę: obłoki plus „Nimfa”.
Wszystko się potwierdziło! – Nie byłem jednak przerażony. – Zdarza się bowiem, że człowiekiem zawładnie w stanach nazbyt emocjonalnych coś skrajnie innego niż ich przyczyna – jakiś mechanizm obronny: Cisza po wrzawie weselnej, chłodne, pachnące powietrze i poświata zachodu owładnęły mną.
Byłem skierowany pod zachodni wiatr, nie wyczuwałem tu nawet najlżejszego zapachu amoniaku. Ciemne sylwetki moich pracowników wraz z nadrzecznym bogactwem drzew i krzewów doskonałą czernią, jak niby hieroglify wgryzły się tajemniczym napisem w brzeg tarczy słonecznej. – Na tej krawędzi dnia i nocy tysiące mniszków posłusznie zamykało jaśniejące, wyfryzowane kwiatki, aby skryć się w ciemniejącej zieleni trawy, jako ostatnie świadectwa zachodu.
Powrót do rzeczywistości, to powrót do „Nimfy” i pogodzenie się z koniecznością oswojenie Zenka – właściciela „Nimfy” z pilną koniecznością ewakuacji wesela. Nie jemu pierwszemu przyjdzie się zmierzyć z takim wyzwaniem: historia jest bogata w zapisy takich zdarzeń[36], ale wesel w oparach amoniaku – te okoliczności wprowadzą Zenona „Nimfę” w kroniki dziejów.
Pomyślałem, że podzielenie się z nim tą myślą może będzie jakimś pocieszeniem – na pewno nie zadośćuczynieniem, bo straty materialne będą masywne. Może nawet odniesie uszczerbek na zdrowiu – miałem na myśli nie tyle kary umowne w wymiarze finansowym, co cielesnym, a liczyć się można – przy tym weselu i tych weselnikach ze wszystkim na raz!
Trudno było mi zmusić się do powrotu do huczącej weselem restauracji. Miałem déjà vu: myślami znalazłem się w wieku złotym[37], gdy nie było lęku i nie było kary, nie było przestępstw i sądów, nie odkryto lądów, nie żeglowano, nie widziano obcych, dalekich brzegów, nie było broni – wszyscy żyli bezpiecznie i w pokoju, ziemia plonowała obficie nieuprawiana: ludziom w dostatku starczało naturalnych zbóż, dzikich owoców, miodu mleka i wina.
Na przekór Owidiuszowi, któremu dane było żyć w wieku żelaza, ja świadek wieku broni nuklearnej, lotów kosmicznych musiałem i powróciłem do „Nimfy”, aby oświadczyć restauratorowi Zenkowi, że najdalej za trzy kwadranse weselni goście powinni opuścić to wypełnione dobrym jedzonkiem i zabawą miejsce.
Właśnie stałem przed nim i mówiłem zawile, jak na przekaz tak krótkiej informacji, a on kiwał głową, że rozumie i patrzył na mnie, jakbym był przezroczysty, a tak naprawdę patrzył to na Jacka – drużbę pana młodego, to na pannę młodą, którzy wymową spojrzeń i mową ciał, łączących ich ponad tłumem zdawali się być w transie, dla którego jedynym trafnym określeniem było słowo: miłosny – trans miłosny.
Rozejrzałem się i dostrzegłem, że całe towarzystwo frapował ten spektakl miłosnych powikłań, konfrontacji zaszłości z teraźniejszością, będący co najmniej prologiem dramatu antycznego, a może dramatu właściwego osadzonego bardziej w warstwie tragicznej niż komediowej.
Na stoły podawano wciąż nowe dania z długiej zapewne listy weselnego menu, ale nawet te atrakcje nie odwracały uwagi gości od bezgłośnego dialogu, toczonego magnetyzmem spojrzeń panny młodej i Jacka – pierwszego drużby pana młodego. Tylko pan młody Jan, czy Janusz żadną miarą nie przypominał Erosa zakochanego w Psyche. Nie tyle zrezygnowany, co skacowany – nie dostrzegał niczego, tylko sięgał apatycznie po kolejną butelkę czystej wódki Wyborowej – wynalazku Hartwiga Kantorowicza: na tym weselu liderki wśród alkoholi, która w skrzynkach w ilości budzącej grozę rozstawiono, dla wygody spragnionych po całej sali.
I ja przeklinałem w duchu grę losu, to że chmura amoniaku zgładzi wkrótce te arcyciekawe weselne klimaty, które zawładnęły i mną – mogłem już rozumieć dlaczego Zenek „Nimfa” raczej chwilowo nie docenia grozy sytuacji. Miałem poczucie, że oto czas od momentu wycieku amoniaku uległ rozdwojeniu: wolno upływa dla weselników, natomiast dla nas – świadomych trującego niebezpieczeństwa – biegnie nieporównywalnie szybko.
Przecież, myślałem: dopiero co podano przystawki, zupy, drugie dania, deser, a teraz zaczyna się bezkresna epoka dań ciepłych, zimnych i ciepłych przystawek. – Wszystko w systemie uniwersalnym: serwowane i na półmiskach, a kuchnia, jak się przechwalano pod zarządem francuskiego kucharza, bo Bolesławiec zamieszkują reemigranci z wielu krajów.
Właśnie serwowano Gniazdka z kiłbasy, jajka a la Josephine, owoce po szwedzku, gdy krewniaczka pana młodego, z fryzurą na kształt stogu, wznowiła wywód o jego męczeństwie po zniknięciu za ołtarzem, ale ponieważ uległa już wpływom czystej „Wyborowe” mieszała wątki, bo nagle zelektryzowała chętnych słuchaczy panegirykiem oznajmującym niezwykłe pochodzenie pana młodego, który ponoć miałby być prawnukiem Józefa Kruka, majordomusa bajecznie bogatego hrabiego Milewskiego herbu Korwin[38] i towarzyszył mu u schyłku życia na wyspie Świętej Katarzyny u wybrzeży Chorwacji.
Niezwykłość tego przekazu w skojarzeniu z oryginalnym zachowaniem się nowożeńców i pierwszego drużby, zdetonowała eksplozję domysłów. – Dominującym było to, że oto Alicja uczuciowo związana z Jackiem, została przymuszona do małżeństwa z Januszem dla majątku.
– Trudno było by bowiem wyobrazić sobie, że majordomus służący Milewskiemu aż po jego zgon, nie został sowicie wynagrodzony, a może przysporzył sobie jakieś dzieło: Malczewskiego, Pissarra, Moneta, Gierymskiego, czy innych – co przecież przekładało by się, współcześnie, na grube miliony!
Tak więc spadkobiercami, według tego szybko uwiarygadniającego się mitu, mieliby być syn majordomusa i zarazem ojciec Janusza, czyli koniec końców chodzące zaprzeczenie męskiej urody – pan młody.
Gdyby ciotka pana młodego dostrzegła, reakcję wywołaną przez jej rewelacje w rodzinie i przyjaciołach panny młodej, to może przewidziałaby, że mogą odczuwać paplaninę jako pohańbienie i dalsze gadanie, może doprowadzić do katastrofy, niczym w mitologii greckiej[39] – zrodzić boginie zemsty.
Niestety widziała tylko wujów, właściwie wuja Ignaca, który wobec tylu osób dotkliwie sponiewierał kunszt w jej uczesaniu, porównując ze stogiem kok, który był efektowny – chciała mu więc mocno pograć na nerwach.
Siedzący obok mnie Marian, dotychczas pochłonięty zajadaniem się frykasami, jakie co raz, po raz docierały na stoły, nie stroniący od toastów, które wznosił bez składu i ładu głównie sławiąc niezapomniane wdzięki Suzany – nic nie uronił z tego, co działo się w głównym nurcie uroczystości, gdyż zaniepokojony obrzucił mnie swym błękitnym spojrzeniem, łagodzącym surowość pobrużdżonego oblicza i wymamrotał, jakby mimochodem, że udział w tym weselu może wkrótce stać się zagrożeniem dla zdrowia i życia, dorównującym amoniakalnej chmurze.
Kilku kelnerów roznosiło kolejną z gorących przystawek, którą zidentyfikowałem z ozdobnej karty menu, jako Węgierskie lecso faktycznie porównywalne z daniem głównym, zważając na bogactwo składników: siekane cebulki, słoninka, kiełbasa i baranina w kosteczkę, czosnek, paski zielonej papryki, pomidory bez skórki – wszystko związane ryżem i ozdobione czerwoną papryką podane z białą pokrojoną bułką paryską.
Cisza, jaka zapanowała na sali, gdyż i orkiestra i soliści, chórek, a nade wszystko goście sycili się aromatami i widokiem tego wspaniałego dania i z trudem panowali nad huraganem apetytu – cisza ta została z premedytacją pogwałcona przez tokującą ciotkę, która wykrzyczała, że prawo pierwszej nocy nie należało do pana młodego, a zostało po zbójecku zawłaszczone przez jego drużbę Jacka, podczas gdy sam pan młody w pijanym widzie kawalerskiej nocy: zbłąkany, wytarzany, ubabrany niczym knur z powodu zaburzeń równowagi szturmował jakiś wiejski kredens w wiejskiej chałupie na rozstajach dróg, w którym usiłował znaleźć pannę młodą.
Drużba Jacek siedział peryferyjnie, pośród młodych. Wyróżniał się wśród gości – właściwie wszystkim: Atutem niezwykle męskiej urody, elegancją, etc. także nadmiernym akurat upojeniem alkoholowym. Dla mnie alkoholizm to dyskwalifikacja, ale nie mogłem wiedzieć, czy to stała przypadłość. Argumenty, że chwilowa: miłosne perypetie przemawiały na jego korzyść. Gość o szlachetnych rysach, sylwetce jak z greckiej rzeźby, o wzroście basketball player’a, pofalowanych kasztanowych włosach, błękitnooki – nie musiał być nałogowym alkoholikiem.
Pijackim rozchwianiem epatował otoczenie po spektaklu wymiany tajemniczych, a wymownych spojrzeń z panną młodą. Dla osób spoza kręgu rodzin i przyjaciół młodej pary prawie natychmiast wyczuwalne było zantagonizowanie drużby Jacka z wujami panny młodej. Wujowie znacząco odstawali od pozostałych gości kolorytem minionych czasów. Miało się wrażenie patrząc na ich masywne, czarne sylwety, że są to lwowskie batiary[40], budzący niepokój niby postacie znane z kronik, dokumentujących wyczyny gangów Neapolu, Chicago, czy Palm Island.
Nim przebrzmiały słowa ciotki, a właściwie, gdy wypowiedziała jego imię – Jacek wstał chwiejnie i przeszedł, potrącając krzesła, stoły, gości, stoliki i kierował się jakby do podwyższenia dla kapeli, jakby zamierzał wygłosić przemówienie, ale gdy minął nasz stół, to mijanego kelnera poprosił o Węgierskie lecso i zataczając ostry łuk znalazł się z przysmakiem za krzesłem prześladowczyni: wysoko nad jej kokiem wypróżnił talerz, potrząsając nim dla strząśnięcia dania bez reszty, garnirując od głów do stóp piekielnicę wrzeszczącą w tonacji polifonicznej wysoko nad pięciolinią, jeśli by to dało się ująć w zapis nutowy.
Tak, jak strzały w Sarajewie[41] stały się początkiem I wojny światowej, tak zamach pierwszego drużby na ciotkę pana młodego stał się impulsem do nieprzewidywanych wydarzeń, choć w skali tylko dwóch rodzin i ich znajomych. Twarze wszystkich przytomnych świadków napiętnowania nobliwej matrony wyrażały gamy uczuć od osłupienia po śmiech, ale wnet tężały w skupionym sposobieniu się do wyrażenia solidarności rodzinnej – szukanie celu odwetu i zemsty. Był to punkt zwrotny gdy dwie rodziny z fazy integracji przechodziły do fazy konfrontacji.
Akcją zaczepną wszczął wuj Ignac, prawdopodobnie wódz rodziny panny młodej. Zaatakował bykiem celując w korpus pierwszego drużby. Ten w swej pijanej ułomności był akrobatyczny w uniku, puszczając wuja w stoły: połączone stoły, które pod 100 kg cielskiem rozdzieliły się z przewrotem: blatami do siebie, zasypując grzęznącego pomiędzy nimi grapplera[42] wszystkim z zastawy wraz z daniami, trunkami popitkami w obfitości oraz nakryciami, oczywiście nieuchronnie na wuju wylądowała też stołowa dekoracja z płonącymi świeczkami.
W sukurs Ignacowi pośpieszyli dwaj wujowie z zamiarem osaczenia wroga jeden z frontu, drugi od tyłu, gdy nagle ponad stołami pojawiły się latające talerze i inna broń dalekiego zasięgu, im perfidniejsza tym chętniej stosowana: w rodzaju większe fragmenty pasztetów, pieczeni, puste butelki i takie tam. Francuski kucharz stał za bulajem kuchennych drzwi i oczami dziecięcego zdumienia oglądał „pokazy lotnicze eskadry” kaszanki zasmażanej w cebulce, które mogły stanowić niewyczerpane inspiracje do uzupełniania opisów menu przymiotnikiem „fruwające” – na przykład: fruwające móżdżki wieprzowe po polsku.
Nie było czasu do stracenia. Musieliśmy myśleć o ewakuacji. Inni już to robili. Artyści pochowali instrumenty, do samochodów, a wokaliści śpiewali do melodii z odtwarzacza, aby ratować honoraria. Gości ubywało- odjeżdżali, potwierdzeniem były odgłosy odpalanych samochodów.
Nie miało to wpływu na walczące strony – przeciwnie – w miarę doznanych strat i poniesionych ofiar, wzrastała zaciekłość i pojawiały się nowe ogniska walki. Jednak strategicznym miejscem była pozycja wujów, jako centrum zmagań. W czasie, gdy bracia Ignaca usiłowali zbliżyć się do Jacka dla skutecznego ataku: ten widział te manewry, pomimo że szalał, miotając przeciwnikami już będącymi w zwarciu. Wuj Ignac, aby powrócić do bojowej aktywności zdołał zmienić pozycję odwróconego żółwia, niezdarnie gmerającego kończynami pośród stosu potłuczonej zastawy, bryi z potraw, etc. – powstawał z „czworaka” pośród jazgotu przesuwanych niedźwiedzią siłą stołów na ceramicznej stłuczce po wykaflowanej posadzce.
I mieli go: jeden z przodu, drugi z tyłu. – Był trudnym przeciwnikiem, bo w pijanym transie miał niekonwencjonalną postawę walki: tumanił przeciwników zwodami jak w tureckim tańcu Zeybek[43], a momentami przypominał boksera Prince Naseem Hamed’a[44] A w tym momencie sprzyjało mu szczęście, widząc wyprowadzającego cios napastnika z przodu, chwycił leżącą w na pobliskim stole deskę – sporą deskę do krojenia pieczywa i zamachem tenisisty: „forhendem” z prawej ręki[45] skosił czerep wuja Bonifacego zakradającego się od tyłu krawędzią dechy, a następnie przywalił Pankracemu prowadząc cios od szyi, brody, szczęki przez ucho – cios jeszcze straszliwszy w skutkach. Obaj padli, jak upuszczone kukły: Bonifacy obficie krwawiąc, a Pankracy prężył się, to do wyprostu na wznak, to zwijając się w kabłąk z trwającym sekundy zwierzęcym kwikiem w rytmie balansu zegarowego.
Nie potrafię ustalić, jak wydostaliśmy się na zewnątrz. Chłód i rześkość rozgwieżdżonego wieczoru powoli studziły gorączkę adrenaliny, jaką generuje organizm człowieka mierzącego się z zagrożeniem życia. To samo odczuwał zapewne i Marian, który wciąż nie mógł odpalić papierosa, usiłując wywikłać w roztrzęsieniu coraz to nowe zapałki zbyt wielkimi paluchami. Przydał by ci się naparstek powiedziałem głupio, zrazu wiedząc że naparstek, to nie wiele ma wspólnego z zapałkami, Marian tyle wiedział o naparstku, że z rozjarzonym papierosem w zębach przyjrzał mi się uważnie i ze zdziwieniem. Ma pan rozkrwawione czoło panie kierowniku i chyba sporego guza – czym pan oberwał i pewnie mocno, gdy tak pan bredzi o tym naparstku?!
Zaniepokojony przeczesałem nerwowo włosy na głowie przesuwając rozwartymi palcami od czoła do karku krągłości czaszki w poszukiwaniu asymetrii i musiałem przyznać Marianowi rację: guz na prawej skroni dał o sobie znać teraz dopiero skradającym się bólem i lepkością krwi. Co tam guz i krew myślałem – najbardziej martwiło mnie gadanie o naparstku: zbyt długo mieszkaliśmy z żoną w służbówce na terenie szpitala dla nerwowo chorych, aby lekceważyć symptom takiego rozchwiania precyzji pojęciowej.
Nic panu nie będzie, do wesela się wygoi pocieszył mnie Marian, dostrzegając moje zatrwożenie. – Do jakiego wesela, czyjego wesela: moje było kiedyś, a to jest pobojowiskiem, potrzebującym sanitariuszy i być może grabarzy – wyrwało mi się krzykiem o wiele za głośno, niżbym sobie tego życzył. Rozejrzeliśmy się dookoła, aby sprawdzić tą może zbyt śmiałą hipotezę. Pierwsze, co dostrzegłem, to długi cień a potem postać, zmierzającą w naszym kierunku, jak się okazało Zenka „Nimfy”. – Już po wszystkim powiedział i milczał, próbowałem to zrozumieć i rozglądałem się i nawet nie wystarczyło mi na to kręcenie głową – dokonałem pełnego obrotu całym sobą, podziwiając bezchmurne, bezkresne, granatowo-błękitne rozgwieżdżone niebo i przejrzyste otoczenie po horyzont, także bezchmurne, a Marian, jak w jakiejś choreografii robił to samo. Już po wszystkim! -Wrzasnęliśmy w jednej chwili, a potem bez koordynacji, podskakując i pohukując: Ju – hu uuu… Nie ma żadnej chmury, nie ma, nie ma! Już po wszystkim!
Brzeźnik, czerwiec, 19. 2020 r.
Gra pozorów
Po szeregu zatrudnień w różnych firmach państwowych na tzw. etacie – umowie bezterminowej rozwiązywanej przez jedną ze stron – z wolna traciłem wiarę, że moje kwalifikacje zostaną w kolejnej firmie dostrzeżone i wykorzystane. Jedną z bardziej podkreślonych cech wyższości socjalizmu nad kapitalizmem była pozorna powszechność zatrudnienia. W socjalizmie pozornie prace mieli wszyscy. Ponadto była pozorowana równość wynagrodzeń. Mawiano szyderczo: „Czy się stoi, czy się leży 2000 się należy”.
Z biegiem lat mogłem przekonać się, że socjalizm osiągnął perfekcję w stwarzaniu pozorów – oto mieliśmy walutę, która była środkiem płatniczym tylko w Polsce zwanej ludową. Miało to gigantycznie konsekwencje gospodarcze, które zapewne zostały opisane przez osoby bardziej ode mnie kompetentne. -Zmierzam do tego, aby usprawiedliwić moją kolejną zmianę pracy, gdy jak zwykle przeszedłem na zasadzie tzw. porozumienia stron z branży tkanin technicznych do zakładów branży spożywczej, zachowując stanowisko głównego mechanika.
Codziennie o siódmej stawałem do dyspozycji pracodawcy. wchodząc do ponurego, bodaj poniemieckiego budynku na końcu ulicy. W pierwszym dniu pracy zostałem przedstawiony przez mojego szefa Dyrektora Technicznego Tadeusza K. pozostałym kierownikom działu: głównemu energetykowi, działu zaopatrzenia, transportu oraz jedynemu pracownikowi podlegającemu mnie. Starszemu mechanikowi Zbigniewowi R.
Dyrektor Tadeusz K. wygłosił krótkie przemówienie motywacyjne dla mnie a przy okazji dla pozostałych pracowników. Jak się okazało bardzo potrzebne, bo następnie przystąpił do 7-godzinnego wyliczania mankamentów w obiektach młynarskich, magazynowych z całą infrastrukturą włącznie zlokalizowanych w licznych miejscowościach województwa dolnośląskiego.
Oto w miejscowości takiej to, a takiej, w młynie – to do głównego energetyka: trzeba poddać przeglądowi i pomiarom instalacje elektryczne. W innych miejscowościach, w spichrzach i młynach trzeba ponaprawiać dachy, okna, bocznicę, oświetlenie, piorunochrony, podajniki wialnie, łuszczarki, szczotkarki, mlewniki, wymielacze, odsiewacze. W motorowniach: silniki, systemy usuwania pyłów, (aspiracji) drogi, ogrodzenia.
W związku z powyższym każdy kierownik działu zapisywał skrzętnie, przypadający mu w ramach organizacyjnych kompetencji zadania do wykonania i terminy realizacji. Tuż przed 15:00 dyrektor K. spojrzał na zegarek, zamknął aktówkę, rozjaśnił swe okrągłe oblicze, oprawione fryzurą a’ la Napoleon a także i takiż był wzrostem – rzucił bez nadziei na „tak”, „czy są jakieś pytania”. I do widzenia i wyszedł.
W tym dniu poznałem co to ciężka praca. Byłem tak okropnie zmęczony, że nie chciało mi się myśleć nawet o niczym. Całe popołudnie przespałem. Łudziłem się, że jutro zgodnie ze złożonym zamówieniem na transport – ze Zbigniewem R., jako przewodnikiem wyruszę na zapoznanie się z obiektami i ich pracownikami.
Żeby nie stracić tej okazji zaraz po przybyciu do pracy zatelefonowałem do działu transportu po zarezerwowany wczoraj samochód. W odpowiedzi usłyszałem: Że ja może tego nie wiem, ale firma ma tylko jednego Żuka (furgonetka), którego kierowca zameldował nieszczelność chłodnicy. – Poza tym zostałem poinformowany, że jazda w dwie osoby: to znaczy ze starszym mechanikiem byłaby niemożliwa, gdyż musiałby on siedzieć na pace, co byłoby na bezdrożach dojazdu do części obiektów dla niego nieznośne – chyba że jechalibyśmy do Legnicy, to i owszem, bo tam jest asfalt.
Postanowiłem więc wysłać na odprawę, którą znowu zwołał Dyrektor K. Zbigniewa R. a sam zaplanowałem zapoznanie obiektów na miejscu, zaczynając od piekarni i niestety nie znalazłem Zbigniewa R. Udał się według kierownika działu zaopatrzenia na jakąś tajną naradę. – Myślałem, że to żart, ale rychło przekonałem się, że często on miewał jakieś tajne narady i nikt nie był w stanie mu w tym przeszkodzić. W tym zakresie zdawał się być ważniejszym od dyrekcji.
Wyszedłem z budynku, zaglądając po drodze do biur wszystkich działów, aby powiadomić nie uczestniczących w odprawie o poważnych powodach mojej nieobecności, aby dyrektor K., słysząc o tym od nich przypomniał sobie, że mu wczoraj o tym mimochodem wspomniałem. Walcząc, by nie spotkać go po drodze odetchnąłem dopiero przy drzwiach do piekarni.
O piekarnictwa wiedziałem prawie wszystko, bo wychowałem się obok piekarni Tomalczyków w Łodzi z piekarni. Z piekarzami, po okresie początkowo mało przyjaznym, gdy jako malca straszyli mnie niby strzelając do mnie z wałków do ciasta po słynnej akcji psa Bimbka, który wgryzł się jednemu z nich w tyłek, żyłem już potem w przyjaźni i często bywałem u nich.- Tak więc stopniowo zapoznałem się z przesiewaniem i ważeniem mąki, rozczynianiem i miesieniem ciasta, procedurami wypieków w zależności od rodzaju pieczywa.
Jakże inną okazało się być ta tu piekarnia. W tym wypadku stosownym byłoby powiedzieć: „Nie śpiesz się, to nie piekarnia”. Na pierwszy rzut oka widać było, panujący tu okrutny bałagan mało tego najbardziej zaskakiwał syf zgrzybiałych od wilgoci pomieszczeń. trudno mi byłoby przyrównać piekarzy tych stąd z tymi których znałem z piekarni Tomalczków, którzy pomimo ciężkiej pracy od osiemnastej do piątej rano byli bardzo precyzyjni, odpowiedzialni pomimo prasy w monotonnych warunkach. Ich zdolność koncentracji i szybkość działania, aby nie przypalić wypieków budziła mój nie do zapomnienia podziw.
Natomiast ujrzałem w pomieszczeniu z dzieżami piekarniczymi, które miesiły akurat ciasto znaczących rozmiarów mieszadłami z uwagi na ich znaczne średnice – to wiszące nad tymi dzieżami oberwane z sufitu maty ocieplenia z czcimy z odginającymi je ku dołowi, z dyndającymi na niektórych badylach trzcinowych płatami odłupanego tynku, na których popisywały się akrobacjami wypasione szczury.
Udając, że tego wszystkiego nie widzę wyminąłem zionącego piwem faceta, który ubiorem nieco przypominał pracownika piekarni. W następnym dnniu znowu nie było Zbigniewa R. a wiązałem z nim wprawdzie słabe nadzieje, że zdołam uniknąć odprawy. Odprawy Dyrektora K. były zafiksowana, jako stały i praktycznie jedyny przejaw działalności pionu technicznego. Zaczynały się o godzinie 8:00 kończyły się tuż przed piętnastą chyba że Żuk – furgonetka akurat był sprawny i komuś z nas udało się gdzieś wyjechać.
– Wtedy nadrabiał cały nawis zaległości, jakie pozostały mu z nałożonych zadań podczas odpraw Dyrektora K. Qgraniczało się to do jazdy kilku obiektów w terenie którego, jedynym efektem była konstatacja, że nie zdołano zrobić nic, bo zawiodło wszystko z prostej przyczyny: braku środków pracy za pomocą, których człowiek oddziałuje na przedmioty pracy. Środki pracy, to narzędzia, maszyny, środki transportu, materiały itp. itd.
Klucz do odgadnięcia kolejności, w jakiej dyrektor rozliczał kierowników działów nie był dka mnie jasny. – Tym razem zaczęło się od szefa działu zaopatrzenia M. wyjaśniał u kogo złożył zamówienia I kiedy, co spłynęło, a co nie spłynęło i dlaczego. Okazało się, że spłynęły tylko: żwir do betonu i płuczka – piasek do zaprawy murarskiej. Wszystkie inne materiały w liczbie około 48 pozycji nie będą, póki co zrealizowane ze względu na braki w hurtowniach lub u producentów.
Kierownik zaopatrzenia wysłał więc umotywowane ponaglenia z argumentem interesu publicznego. Dyrektor K. zdecydował, aby M. przygotowała w tej sprawie pismo do zjednoczenia i zwięźle zasugerował jego treść, która oscylowała pomiędzy żądaniem i błaganiem. – Następnie zwrócił się do kierownika działu transportu A., aby ten zreferował temat, jak postrzega poprawienie sytuacji w transporcie.
A. miał ułatwione. przez przedmówcę wymówki: zwalił wszystko na brak części do Żuka, które zamówił i interweniował w zaopatrzeniu wielokrotnie w ich sprawie a chłodnicę polowano a nawet wlano do niej fusy. Pomimo to pojawiają się nieszczelności krótko mówiąc jest do wymiany.
Dyrektor zignorował te tłumaczenia, zarzucając A. brak inicjatywy, argumentując że przecież mógł wypożyczyć środki transportu z innych zakładów. A, zbił zarzuty dyrektora, informując go, że i owszem zwrócił się do firm które dysponują środkami transportu, ale otrzymał odpowiedź o „wąskich gardłach” w tym zakresie i tylko jedną odpowiedź pozytywną, że mogą był wypożyczyć Nysę – busa, ale tylko w niedzielę.
Dyrektor K, fascynował mnie w pierwszych dniach mego zatrudnienia tak oryginalną logiką, z którą zetknąłem się po raz pierwszy. Nigdy dotąd nie miałem takich doświadczeń, że pytania na które znana jest odpowiedź mogą prowadzić do jakiegoś celu. Dopiero po upływie tygodnia, a po
drugie miałem pewność, że te pytania były koniecznością, gdyż Dyrektor K. w zaistniałych okolicznościach nie był de facto dyrektorem tylko grywał lepiej lub gorzej taką rolę. Niespodziewanie do gabinetu wszedł Zbigniew R, gdy szedł powoli w kierunku wolnego krzesła. Mogłem mu przyjrzeć się, bo od pierwszy chwil mojej pracy zaledwie zdołaliśmy podać sobie dłonie, bo taka była z niego efemeryda.
Z całą pewnością jego BMIi nie mogło budzić zastrzeżeń: był równy mi wzrostem ok. 180 cm., nieco przygarbiony, co przy jego ciemnowłosej fryzurze, obfitej z przedziałem, długiej do karku i na uszach, wąsach w kształcie motylicy, nieufnym, ale sugestywnym spojrzeniu. Nie budziło nadziei że człowiek ten kiedykolwiek się uśmiecha.
Potwierdzeniem tego, że to ponurak była, jak się wkrótce przekonałem, jego małomówność, ograniczająca się do lakonicznego „tak”, lub „nie”, gdy był o coś pytany. – Natomiast zdarzało się, że wygłaszał dłuższe przemówienia, które nie miały związku z tematem prowadzonych w danym momencie rozmów. Wygłaszał te swoje abstrakcyjne dygresje z tak niezwykłym namaszczeniem, że nikt nie próbował kwestionować lub nawiązywać do tych wypowiedzi.
Nie mogłem nie zauważyć, że nikt z dyrektorem w pierwszej kolejności nie zareagował na wejście Zbigniewa R. do gabinetu, w którym odbywała się odprawa kierowników działów. Domyślałem się, że każdy z nich ma jednego, lub kilku pracowników, ale potem okazało się że tak nie było. Uznać tu należy że firma pod tym względem były jedną z niewielu tak niezbiurokratyzowanych. Zastanawiałem się, czy jako szef R. nie muszę zareagować na ten jego wyskok niesubordynacji, ale wiedziałem, że poza poleceniem zapoznania mnie z firmą, szczególnie jej placówkami w terenie nie dałem mu żadnych innych poleceń.
Ponieważ był zatrudnione, jako starszy mechanik postanowiłem sprawdzić jak wywiązuje się z zakresu obowiązków, na tym stanowisku więc podszedłem do niego i zaleciłem, aby poszedł do naszego biura i napisał raport z wykonania swoich obowiązków od początku miesiąca.
– Obrzucił mnie osłupiałym, ale i pełnym oburzenia spojrzeniem, nie ruszając się z miejsca i siedział, gdy ja już powróciłem na miejsce. Pomyślałem, że jeżeli w ciągu 10, 15 minut nie wyjdzie, to naruszy dyscyplinę pracy i będę zmuszony zadziałać zgodnie z procedurami o nie wykonywaniu poleceń.
Tymczasem Dyrektor K. przesłuchiwał energetyka S. na okoliczność okresowych pomiarów skuteczności zerowania i działania pętli zwarciowych a także odprowadzania ładunków elektrostatycznych w pomieszczeniach o dużym zapyleniu.
Magister inżynier S. był także od niedawna zatrudniony z pełnią kompetencji, gdyż mówił mi że jest po okresowych egzaminach z eksploatacji i dozoru urządzeń elektrycznych. Sympatyczny, młody, przed trzydziestką człowiek, podchodzący do wszystkiego dogłębnie sumiennie, traktujący wszystko w najwyższą powagą chciał te pomiary robić sam, bo miał do tego uprawnienia ale w firmie nie było żadnego sprzętu pomiarowego a o torbę z narzędziami dla podległego mu elektryka dobijał się zaopatrzeniu od chwili, gdy się zatrudnił. Zaopatrzenie dwoiło się i troiło, aby to załatwić. – Kierownik zaopatrzenia A. uruchomił jakieś specjalne wpływy w centrali, prowadzącej te asortymenty – niestety bezskutecznie.
Przesłuchiwałem się temu z zaangażowaniem, bo również byłem inżynierem elektrykiem choć zatrudnionym, jako główny mechanik, bo stanowisko to było od miesięcy wakatem bez chętnych do zatrudnienia. – Dlaczego: Przekonałem się o tym sam, ale o tym potem. Na tyle zapomniałem o Zbigniewie R., że nie spostrzegłem kiedy wyszedł – jednak wyszedł. Z askoczony byłem jałowości są tego wszystkiego i tyle, że pomimo, że nie można było zakwestionować inteligencji wszystkich bohaterów tej opowieści, to wszyscy podobnie jak Dyrektor K.grali swoje role choć na zewnątrz przecież było rewolucyjne wrzenie w najwyższym tych określeń znaczeniu. Dzień, po dniu w firmie odgrywaliśmy ten sam scenariusz, można by rzec, tej samej sztuki z tym, że Dyrektor K. reżyserował go w różnych. ale z łatwością, dających się przewidzieć wariantach.
Może nikt z nas nie chciał utracić twarzy otwarcie, przyznając przed sobą i pozostałymi uczestnikami tej groteski, że oto godzimy się być marionetkami, panującego systemu. Bardzo przypominało mi to wszystko Paragraf 22 powieść Josepha Hellera o bezsensie grotesce i absurdach. W firmie, pracujących tam, godzących się na groteskę, bezsens i absurdy należałoby nazwać wariatami.
Dostrzegając analogie pytałem sam siebie, czy chce udawać wariata. A w końcu stać się nim w takiej patologii. Paragraf 22, to przepis – paradoks, który pozwalał wojskowemu na zakończenie służby z powodu choroby psychicznej. – Jednak taki ktoś, gdy w imię zapobieżenia utracie życia występuje o zwolnienie ze służby – udowadnia tym samym, że jest zdrowy psychicznie. Postanowiłem, że czując się zdrowym psychicznie zwolnię się z firmy. Zacząłem przygotowania.
By zrealizować ten zamiar, który w miarę upływu dni i kumulowaniu się skutków prania mózgu przez Dyrektora K. musiałem stworzyć sobie własny zakład pracy. – Postanowiłem zostać rzemieślnikiem. Jakże łatwo jest przejść od zamiaru do realizacji w PRL-u przekonałem się po pierwszej wizycie w cechu rzemiosł różnych, otóż zapomnijmy słowo łatwo, i dobierzmy bardziej, przystające słowo trudno, lub słowa bardzo trudno. Dzięki szefowej tego cechu a może tylko jakiejś innej, pełniącej ważną w nim rolę, pani zdołałem uzyskać zgodę na uczestnictwo w kursie i zdanie egzaminów, promujących mnie inżyniera na rzemieślnika, pomimo że nie należałem ani do Stronnictwa Demokratycznego, ani co ważniejsze do PZPR-u. Zbiegiem okoliczności było to, że ta pani była matką dzieci pacjentów mojej żony.
Wykładowcami na kursie byli rzemieślnicy branży samochodowej, którzy jak się przekonałem szybciej niż później byli spod znaku czarnoksiężników. Bo wiedza ich miała wiele wspólnego z czarną magią i alchemią. Twierdzili na przykład, że aby zmusić samochód do mniejszego zużycia paliwa wystarczy odgiąć języczek pływaka w gaźniku, obniżając w ten sposób poziom w nim paliwa i w rezultacie, zubażając mieszankę paliwową.
Faktycznie prowadzi to do skutków odwrotnych: uboga mieszanka nie ulega całkowitemu spaleniu w cylindrze jest za to powodem spalania stukowego, przegrzewania silnika, wybijania łożysk i wydmuchiwania do środowiska niedopalonych węglowodorów przez układ wydechowy.
Egzaminatorami byli oczywiście owi wykładowcy, więc aby zdać te egzaminy musiałem powtórzyć te bzdury, aby uzyskać dyplom cechu rzemiosł różnych i móc zarejestrować warsztat samochodowy elektromechaniki pojazdowej. Tak też się stało. Miałem to za sobą.
Przede mną pozostały jeszcze tylko wizyty e Urzędzie Miasta Bolesławca dla uzyskania wpisu do rejestru jednoosobowej działalności gospodarczej, przystosowanie posiadanego garażu na warsztat. -Znaczy powiększenie go przez wyburzenie ścian do innych części piwnicy, wyposażenie w środki ochrony przeciwpożarowej, spełnienie warunków sanitarno-epidemiologicznych, to znaczy wbudowanie toalety.
– I ostatnia ważna sprawa: zgłoszenie działalności do urzędu skarbowego. O wyposażeniu warsztatu w narzędzia nie będę opowiadał – zajęło mi to całe tygodnie. Ostatnim aktem tego procesu były odbiory warsztatu przez urząd miasta dla ustalenia wysokości podatku, straż pożarną, sanepid. cech rzemiosł różnych.
Póki nie osiągnąłem pełnej gotowości do otwarcia warsztatu zgodziłem się sam z sobą pozostawać wariatem, to znaczy chodzić do roboty do firmy i spędzać 8 godzinne szanse, czy spektakle z aktorem reżyserem Dyrektorem K. z udziałem w rolach główniejszy i pomniejszych pozostałych aktorów tego dramatu.
Aż nadszedł dzień, który wstrząsnął w każdym sensie tą kabotyńską instytucją: Oto w Legnicy, w wyniku wybuchu pyłu spłonął młyn. Na drugi dzień o poranku nad odprawie zabrakło głównego energetyka S., za to pojawiła się milicja, uniemożliwiając Dyrektorowi K. rozpoczęcie rytuału odprawy. Wiązaliśmy to ze śledztwem w sprawie spalonego młyna. Jednak kaliber tego nieszczęścia stał się drugorzędnym tłem hiobowej wieści z jaką powrócił Dyrektor K. ze spotkania z milicją.
Nie powiem że był blady po nie był. Nie powiem że był zdenerwowany, bo nie był. Był dogłębnie wstrząśnięty. Tarmosił krawat, aby go poluzować i rozpiąć kołnierzyk dyrektorskiej koszuli.
Nawet nie zamknął drzwi dotarł do pierwszego z brzegu krzesła zacisnął na oparciu dłonie, aż zbielały mu palce i przerywanym, ochrypłym głosem oznajmił, że S. rzucił się z ósmego piętra swego mieszkania w blokowisku osiedla Piastów i poniósł śmierć na miejscu, osieracając dzieci i żonę.
Cisza zapadła, gdy K. wchodził, bo nikt go takim nie widział, ale gdy umilkł cisza była tego rodzaju że mogłem słyszeć swój szwajcarski zegarek Tissot, który przecież trzeba było wepchnąć w ucho, aby coś usłyszeć.
Już następnego dnia odwiedziłem dział kadr wcześniej uzyskawszy u K. zgodę na rozwiązanie ze mną umowy o pracę bez trzymiesięcznego wypowiedzenia. Powiedziałem mu że muszę natychmiast wyjechać ze względów na sprawy rodzinne. Spotkało się to z pełnym zrozumieniem z jego strony – puścił do mnie oko i powiedział: „Solidarność”, co? A ja się tylko uśmiechnąłem. Bo ani mi to w głowie nie było. Byłem tak obyty z historią. Przeczytałem masę książek o tej tematyce – nie wierzyłem w żadne rewolucje. Wymowę tych lektur – argument wyzwolenia Polski silnie redukował.
© Copyright by Stanisław Broniszewski Bolesławiec, dnia 01-09-2024
[1] Teodor Steigert szedł przez życie jak burza. Swoją błyskotliwą karierę zaczynał od skromnego warsztatu tkackiego w podwórku posesji przy ul. Piotrkowskiej 90 w centrum Łodzi. Produkował tam obrusy i serwety stołowe. Gdy się dorobił wybudował tam efektowną, neobarokową, trzypiętrową kamienicę, przy skrzyżowaniu ul. Milionowej i Przędzalnianej postawił fabrykę bawełnianą i willę dla syna Adolfa.
[2] Z czasem musiałem wiedzieć, że był to portret Józefa Stalina.
[3] W Łodzi 7 listopada 1939 roku prezydent policji zarządził usunięcie w miejscach publicznych wszystkich tablic z polskimi nazwami włącznie z polskimi nazwami towarów sprzedawanych w sklepach. 11 kwietnia 1940 na rozkaz Adolfa Hitlera zmieniona została nazwa miasta na Litzmannstadt. Nazwę przyjęto na cześć pruskiego generała i hitlerowskiego polityka Karla Litzmanna, dowodzącego w czasie I wojny światowej wojskami w bitwie o Łódź, która rozegrała się pomiędzy wojskami niemieckimi a rosyjskimi pod Brzezinami. Ulicę Piotrkowską przemianowano na Adolf Hitler Strasse.
[4] plac Władysława Reymonta
[5] Pomieszczenie przesłuchań
[6] Władysław Dzierżyński (ros. Владимир Эдмундович Дзержинский, ur. 11 marca 1881 w Oziembłowie, zm. 20 marca 1942 w Zgierzu) – polski lekarz neurolog i psychiatra, profesor uniwersytetu w Jekaterynosławiu, autor pierwszego polskiego podręcznika akademickiego do neurologii, pułkownik lekarz Wojska Polskiego, najmłodszy z dzieci Edmunda, brat Feliksa Dzierżyńskiego.
[7] Jesteś dziewczyną, którą mamy sprowadzić na wartownię, bo twoje ubranie jest zgodne z opisem.
[8] Plac przeładunkowy który wraz ze znajdującymi się w jej sąsiedztwie budynkami była wykorzystywana doraźnie jako miejsce koncentracji Polaków schwytanych w łapankach ulicznych.
[9] W okresie międzywojennym niekwestionowanym przywódcą łódzkiego półświatka był Maks Bornstein, zwany powszechnie Ślepym Maksem.
[10] Trzecia łódzka osada założona w 1828 roku przez tkaczy lnu ze śląska, ale też Czech, Saksonii, Nadrenii i innych krajów niemieckich. Granice osady, później osiedla wytyczają cztery ulice: Milionowa, Tatrzańska, Zbaraska i Łęczycka.
[11] Był pomysłodawcą powstania pierwszego szpitala dla robotników. To on, jako domowy lekarz Karola Scheiblera, dał pomysł budowy przyfabrycznego szpitala służącego robotnikom. Wybudowano go w latach 1882–1884.
[12] Karol Scheibler swoją działalnością rozpoczął nową epokę w dziejach przemysłowej Łodzi, zapewnił jej czołowe miejsce w Europie w dziedzinie przemysłu włókienniczego. Był twórcą wielkiego imperium przemysłowego, na które składał się zespół tzw. Centrali przy Wodnym Rynku (obecnie plac Zwycięstwa), kompleks Księżego Młyna oraz zabudowa biegnąca wzdłuż obecnej ul. ks. bpa W. Tymienieckiego i sięgająca ul. Piotrkowskiej o łącznej powierzchni około 500 ha. Dbając o rozwój przemysłu, pamiętał też zawsze o swoich współobywatelach. Zarówno sam Karol Scheibler, a po jego śmierci wdowa po nim, Anna z Wernerów, jak i syn Karol Wilhelm, córka i zięć – Matylda i Edward Herbstowie, łożyli olbrzymie sumy na budowę potrzebnych miastu gmachów: szkół, szpitali, kościołów, wspierali wszelkiego rodzaju charytatywne akcje. Wartość majątku, jakim dysponował u schyłku życia, wynosiła ponad 14 milionów rubli. Takiej fortuny na ziemiach polskich nie dorobił się żaden inny ówczesny przemysłowiec. Na jego osobie Władysław Reymont wzorował postać Hermana Bucholca w swojej powieści Ziemia obiecana.
[13] Ząbkowane zakończenie, jak w zamkach obronnych.
[14] Firma oficjalnie występuje pod nazwą AEG od roku 1887. W 1907 r. wskutek podziału światowego rynku w branży elektrotechnicznej na największe firmy, osiąga w Niemczech pozycję monopolisty i podejmuje współpracę z korporacją amerykańską General Electric. Po 1935 r. koncern systematycznie dostarczał niemieckiej armii, lotnictwu i marynarce wojennej urządzenia i materiały elektrotechniczne. W 1940 r. zamówienia dla Wehrmachtu sięgały 51% całkowitej produkcji AEG, i wzrastały w latach następnych. W czasie II wojny światowej koncern uczestniczył w zagrabianiu przedsiębiorstw państwowych i prywatnych na terenach okupowanej Polski i ZSRR. W 1942 roku na stałe zatrudniał 100 000 ludzi.
[15] Owens wspominał, że Adolf Hitler pogardliwie wypowiadał się o czarnoskórych lekkoatletach z USA[2]. Po ceremonii wręczenia medalu przedstawiciele Komitetu Olimpijskiego zaprowadzili Owena przed trybunę Hitlera, na którą nie został jednak wpuszczony, a Hitler nie zgodził się na uściśnięcie mu ręki…
[16] Reiner Rilke w tłumaczeniu Mieczysława Jastruna
[17] Tzw. wyparcie pierwotne ma miejsce, kiedy pewne przeżycia lub emocje na bieżąco są niedopuszczane do świadomości.
[18] W pobliżu góry nazywanej w Starym Testamencie Synaj Mojżeszowi ukazał się anioł Boga w płonącym krzewie i polecił mu wyprowadzić Izraelitów zniewolonych w Egipcie.
[19] W 1935 roku do niemieckiego kodeksu karnego wojskowego dodano nowe przestępstwo karane śmiercią: Zersetzung der Wehrkraft (dosłownie: rozkładanie siły bojowej). Jego niesprecyzowany charakter spowodował łatwość osądzania żołnierzy, w wyniku czego w latach 1940–1945 w niemieckim Wehrmachcie wykonano łącznie około 11 700 wyroków śmierci. Źródło: Wikipedia.
[20] Przez 55 dni, od 1 września do 26 października, kiedy to dowództwo Wehrmachtu sprawowało władzę wojskową na zajętych polskich terytoriach (27 października przekazano ją cywilnej administracji niemieckiej), Wehrmacht uczestniczył w 311 zbiorowych egzekucjach na polskiej ludności cywilnej i żołnierzach Wojska Polskiego. Ogółem, w okresie od 1 września do 26 października, różne siły niemieckie wykonały 764 egzekucje w których zginęło 24 tys. obywateli polskich. Żołnierze Wehrmachtu stanowili także osłonę dla tysięcy innych masowych mordów dokonywanych przez oddziały niemieckiego Selbstschutzu i bojówek volksdeutschów oraz jednostki policji i Grup Operacyjnych SD, przydzielanych jeszcze przed agresją na Polskę do każdej armii Wehrmachtu. Źródło: Wikipedia.
[21] Tego już za wiele; za wiele tego dobrego; mam tego dość
[22] Jerzy Antoni Wilim (ur. 14 sierpnia 1941 w Chorzowie, zm. 8 grudnia 2014 w Gladbeck) – piłkarz, reprezentant Polski.
Debiutował w reprezentacji Polski 4 września 1963 w wygranym 9:0 meczu z Norwegią w Szczecinie. W 1964 został królem strzelców ekstraklasy z 18 bramkami, wspólnie z Lucjanem Brychczym i Józefem Gałeczką. Mając 42 lata odniósł kontuzję głowy i przestał grać.
Ciul – na Ślonku te znaczynie chopske i galotowe jest fest popularne: Dyć powiedzynie: „mjynkim ciulym zrobiony” (na kogoś, fto je trocha niyrychtich) jednoznacznie nom godo, o co sie rozchodzi…
[23] Aeracja naturalna: napowietrzanie zbiorników wodnych wskutek działania wiatru, cieków wodnych dodatkowo wskutek ruchu wody.
[24] Powieść Vladimira Nabokowa.
[25] Przebój z 1934 r. śpiewany powszechnie przez tuzy jazz’u.
[26] Nie pamiętam po latach imienia i nazwiska ajenta restauracji „Nimfa”.
[27] Naprawdę wyciekło 10 razy mniej – około 300 kg na skutek uszkodzenia zaworu odcinającego na jednym z kolektorów.
[28] Otulina elektrody posiada różnorodny skład chemiczny i różną grubość. Skład chemiczny otuliny w sposób zasadniczy wpływa na skład chemiczny spoiny. Otulina ma duże znaczenie w zapewnieniu powstającemu połączeniu odpowiedniej jakości i wytrzymałości.
[29] Pierre de Bourdeille de Brantôme
[30] Clark Gable, właśc. William Clark Gable – amerykański aktor filmowy, ze względu na swój status w świecie filmu zwany do śmierci „Królem Hollywood” lub po prostu „Królem”. Jeden z najbardziej dochodowych aktorów w historii kina, ikona „Złotej Ery Hollywood”.
[31] Syn króla Szwecji Karola XI Wittelsbacha i księżniczki duńskiej Ulryki Eleonory Oldenburg. Był wybitnym dowódcą wojskowym. Podczas III wojny północnej (1700-1721) wielokrotnie rozbijał przeważające wojska koalicji Rosji, Saksonii, Danii i Polski
[32]Ostatnia Wieczerza (wł. Il Cenacolo lub L’Ultima Cena) – malowidło ścienne autorstwa Leonarda da Vinci przedstawiające Ostatnią Wieczerzę, wykonane w refektarzu (jadalni) klasztoru Dominikanów przy bazylice Santa Maria delle Grazie w Mediolanie.
[33] to must have lat 50-tych – masywne podeszwy co raz to sezonowo modne.
[34] W 1652 w ścianie, na której znajduje się malowidło, wykuto prowadzący do klasztornej kuchni otwór drzwiowy, który pozbawił je centralnego fragmentu obejmującego część stołu oraz stopy Chrystusa – przejście wkrótce zamurowano, lecz fragment dzieła został bezpowrotnie zniszczony.
[35] Wg autora zawodowy pijak, to osoba, która na trzeźwo jest w działaniu nieudolna, a po kielichu jest uosobieniem precyzji, doskonałości działania: Pan X twierdził, że podda się operacji chirurgowi Y, gdy ten nie będzie trzeźwy. Inny pan Z w czasie zawodów strzeleckich oficerów rezerwy pierwszego dnia, gdy był nietrzeźwy wystrzelał zwycięstwo dla swojego zespołu, a w drugim dniu, jako trzeźwy – klęskę.
[36] Wanda – bohaterka polskiej legendy. Według najbardziej znanej wersji Wanda, córka Kraka i polska księżniczka, nie zgodziła się na małżeństwo z księciem niemieckim. Urażony książę najechał ze swoimi wojskami ziemie polskie.
[37] Owidiusz – „Metamorfozy” (43 p.n.e. – 18 n.e.)
[38] W latach 1899-1926 właściciel Wyspy Świętej Katarzyny na Morzu Adriatyckim, gdzie w pałacu, zbudowanym przez Teodora Talowskiego[4], Milewski zgromadził bezcenne dziś dzieła wybitnych impresjonistów francuskich i polskich, którym sprawował mecenat.
[39] W micie, gdy Kronos zdetronizował Uranosa zrodziły się trzy straszne boginie zemsty, Erynie o włosach wężowych..
[40] Batiar (baciar, baciarz) – potoczne i gwarowe określenie „człowieka ulicy” lwowskiej. Wbrew obiegowej opinii nie odnosiło się wyłącznie do młodzieży.
[41] Zamach w Sarajewie – zamach na następcę austro-węgierskiego tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę Zofię, księżnę Hohenberg, dokonany 28 czerwca 1914 roku przez bośniackiego Serba Gawriło Principa
[42] Grappling, walka na chwyty – rodzaj walki wręcz wykorzystujący techniki chwytów, tj. dźwignie, rzuty (obalenia), duszenia; zabronione są w niej uderzenia.
[43] Turecki taniec męskości i siły
[44] Naseem Salom Ali Hamed (ur. 12 lutego 1974 w Sheffield) – angielski bokser, były wielokrotny mistrz świata kategorii piórkowej.
[45] Forhend (od ang. forehand, dłoń [ręki]) – w tenisie ziemnym, uderzenie z prawej strony wewnętrzną stroną rakiety trzymanej w prawej ręce